Porównanie: Ford Bronco, Jeep Wrangler i Land Rover Defender - jurajska wyprawa w (nie)znane
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wyżyna Krakowsko-Częstochowska stanowiła niegdyś swoistą barykadę broniącą granic Królestwa Polskiego. Znana także jako Jura, ma wiele pięknych i cennych zabytków, z zamkami na czele. To region, w którym spotykają się historia i natura w czystej postaci. Podobnie różnorodny charakter reprezentowały trzy terenówki, które zabraliśmy ze sobą na wyprawę.
Pierwsze 220 km poszło jak z płatka. W większości sytuacji podróż terenówką jest równie przyjemna, co bieg przez płotki w szpilkach. Ale nie w przypadku Land Rovera Defendera, który na drodze szybkiego ruchu nie odbiega od wygodnego i dobrze wyciszonego SUV-a.
Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że go przebija. Chęć na dalekie podróże przypieczętowuje 3-litrowym, 6-cylindrowym dieslem, który mimo gabarytów auta bynajmniej nie jest łasy na paliwo.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zazwyczaj chcąc połączyć ze sobą światy asfaltowej turystyki i błotnej eksploracji, trzeba na którymś polu pójść na ustępstwa. Poniekąd efekty możemy zobaczyć na drogach w postaci wszechobecnych SUV-ów, ewidentnie nastawionych na te pierwsze warunki. Brytyjczycy złamali konwenanse. To niesamowite, jak ogromny skok wykonali.
Z topornego, surowego i miejscami przestarzałego poprzednika wyrósł luksusowy, wręcz elegancki pojazd, który bez trwogi zapuszcza się w bezdroża. Tych w naszej wyprawie nie zabrakło.
Pierwsze znaleźliśmy już pod Kusiętami, mieszczącymi się dokładnie na granicy Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd, których szlakiem mieliśmy podążać. Towarzyszyć nam miały przy tym trzy auta, których nazwy na dobre wyryły się w motoryzacyjnej skale jej terenowej odnogi – Defender, Bronco i Wrangler.
Zobacz także
Trzymając się historii
Opierając się wyłącznie na postępującej modzie, można by się spodziewać, że te trzy nazwy przestaną tkwić w naszej świadomości, jako auta terenowe. Tymczasem grono pojazdów nadających się do głębszego zapuszczenia w teren, wbrew rynkowym trendom, nie traci na sile. Wręcz przeciwnie – zyskuje nowych zawodników.
Przyznam, że nie spodziewałem się odwiedzin Forda Bronco na europejskim rynku. Mimo jego historycznej nieobecności na Starym Kontynencie, entuzjazm z racji premiery był niemały. Trudno się temu dziwić. Formy w stylu retro zgrabnie dopasowane do współczesnych realiów w większości przypadków są niezawodnym przepisem na wkupienie się w łaski potencjalnych odbiorców.
Do pewnego stopnia można ten aspekt zaobserwować także we Wranglerze i Defenderze, choć Bronco zaznacza swoje historyczne dziedzictwo wyjątkowo mocno. Pomijając nawiązania do przeszłości, ford z poszerzeniami na nadkolach, grubymi oponami i solidnymi uchami na zderzaku do sytuacji "w razie co" wygląda niczym spełnienie dziecięcego wyobrażenia o terenowym Hot Wheelsie.
Wnętrze dobrze koresponduje z nadwoziem. Nie ma wątpliwości, że siedzimy w terenówce. Kontrastujące wstawki starają się odwrócić uwagę od twardych plastików i gdzieniegdzie przeciętnego spasowania. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że terenowo nastawiona wersja Badlands kosztuje bagatela 440 tys. zł, co oznacza, że jest tylko nieznacznie tańsza od startującego z poziomu 461,5 tys. Defendera, który, chociaż również pokazuje terenowe aspiracje, robi to w nieco subtelniejszy sposób.
Na szczęście i tutaj znajdzie się coś dla naszego wewnętrznego 7-latka. Lotnicze przełączniki na podsufitce bronco do obsługi dodatkowych urządzeń zewnętrznych, czy swoista galeria przycisków na szczycie deski rozdzielczej, które uruchamiają kolejne pomoce w trudniejszym terenie, chwytają za serce i podkręcają atmosferę obcowania z porządną maszyną.
Większym zaskoczeniem, niż sama obecność Bronco w Europie, było zaserwowanie go ze słusznym silnikiem. Nie ma mowy o downsizingowych czterech cylindrach lub, o zgrozo, trzech. Pod maską do wykarmienia czeka podwójnie doładowane V6 o pojemności 2,7 l, które generuje 335 KM i 563 Nm, co przekłada się na przyspieszenie do setki w ok. 7 s.
W takim aucie przyspieszenie ma jednak drugorzędne znaczenie. Podobnie jak zużycie paliwa, które w przeciwieństwie do sprintu, nie satysfakcjonuje - w szosowych warunkach sięga nawet okolic 12 l na 100 km. Tym niemniej wspomniane parametry są więcej niż wystarczające do terenowej jazdy. W razie gdyby własne doświadczenie miało nie wystarczyć, na pomoc czeka system G.O.A.T., który w bezpośrednim tłumaczeniu brzmiałoby po polsku P.P.K.T, czyli "przejedzie przez każdy teren". Szukanie ciągnika nie powinno nam więc tym razem grozić.
Zobacz także
Z błota wprost na bulwar
Zazwyczaj granice obszarów oznaczają dopiero wstęp do tego, co najlepsze. W wypadku Jury Krakowsko-Częstochowskiej jest inaczej. Niewielką polanę w pobliżu lokalnej drogi otaczają majestatycznie wyrastające z ziemi skały. Takie widoki nie są tu rzadkością. Dla amatorów wspinania na dziko lub miłujących piesze wędrówki to istny raj niewymagający jednocześnie wielogodzinnej jazdy w głąb południowej Polski.
Co prawda piesze szlaki swoją trudnością nie dorównują tatrzańskim, jednak strome skały wymagają czasem wysiłku, by dostać się na szczyt. Pagórkowaty widok po horyzont każdorazowo wynagradza starania. Po pokonaniu niewielkiego przesmyku udało nam się pokonać grzbiet góry i zatrzymać na zboczu. Nad mglistą panoramą Olsztyna czuwały ruiny zamku.
Pierwsza wzmianka o nim pochodzi jeszcze z początku XIV w., choć mówi się, że budynek stoi tam co najmniej od XIII w. Wraz z 30 innymi fortecami tworzy tzw. Orle Gniazda (oficjalny szlak prowadzi przez 16 zamków), czyli system średniowiecznych zamków, których zadaniem było strzec granic Królestwa Polskiego przed najazdami od strony Górnego Śląska. Wznoszone na kamiennych ostańcach zyskiwały automatycznie naturalne wzmocnienie obronne. Zwiedzenie wszystkich stanowi wyzwanie i na pewno nie jest atrakcją dla krótkoterminowych odwiedzających.
Stroma droga ze wzgórza w kierunku miasta prowadzi przez kamieniste zbocze. Czas na pierwszą terenową próbę. Luźno ułożone kamienie wyglądają błaho, ale potrafią być zdradliwe. Nie ma żartów. Włączamy więc wszyscy odpowiedni tryb, a dodatkowo w defenderze podnoszę nadwozie oparte na pneumatycznych miechach.
Choć land rover pozbawiony jest jakkolwiek terenowych opon i jako jedyny automatycznie komputerowo steruje blokadami, podobnie jak reszta towarzystwa nie roni nawet kropli potu świadczącej o ewentualnych trudnościach podczas zjazdu. Natomiast po powrocie na asfaltową drogę zdaje się doskonale odgrywać rolę zwykłej bulwarówki, której prawdziwe ambicje zdradzą co najwyżej ślady po błocie.
Akurat wersja, którą jechałem, nie nada się do rozwożenia dzieci do szkoły. Chyba, że posadzicie je obok siebie. Do testu przyjechała bowiem wersja Hard Top, co w brytyjskiej nomenklaturze oznacza… dostawczaka. Zamiast tylnej kanapy, tuż za trzema przednimi fotelami mamy ścianę grodziową, a za nią dużą przestrzeń ładunkową z funkcjonalnymi schowkami.
Defender jednak ani przez chwilę nie zdradza roboczego charakteru – ani z zewnątrz, ani podczas eksploatacji. Z pneumatycznym zawieszeniem oferuje wygodę godną luksusowych SUV-ów. Odrobinę ascetycznego charakteru nadaje mu domyślna stylistyka wnętrza. Mimo surowości, dostajemy tu wykończenie, które zapewnia nieoczekiwaną dawkę luksusu. Takie połączenie pozwala wręcz doszukiwać się inspiracji brytyjskim humorem.
Tymczasem nie będę żartował, jeśli podkreślę ekonomiczny charakter 3-litrowego diesla. Tak, w terenówce. A właściwie dostawczej terenówce. 250-konna jednostka oferująca aż 570 Nm już od 1250 obr./min. nie tylko zapewnia niezłą dynamikę, ale także rzadkie wizyty na stacjach. Pokonanie 900 km na jednym, 75-litrowym baku nie jest wyzwaniem. Na pagórkowatych drogach krajowych Jury udawało mi się zejść nawet w okolice 7 l/100 km.
W atmosferze wszechstronności brytyjskiego przedstawiciela mijamy jeszcze ruiny zamku w Mirowie, a dzień kończymy na kueście jurajskiej w okolicy Żarek z widokiem na pradolinę Warty. Tego dnia niestety nie ma co liczyć na czarujący zachód słońca. Nisko wiszące chmury zapewniają nieco ponurą atmosferę. Kogo nudzą widoki, może skupić się na sąsiednim barokowym kościele (a właściwie jego ruinach) pod wezwaniem św. Stanisława.
Zawsze na posterunku
Wschód słońca zastał nas, wydawałoby się, w szczerym polu. Podobnie jak wcześniej, polnej drodze towarzyszą strzeliste skały, zakrywane częściowo przez wysoką trawę. Nawet w tak niepozornym miejscu Jura skrywa swoje tajemnice. Pod Żarkami można odnaleźć ukryte w krzakach pozostałości po II wojnie światowej w postaci bunkrów czy stanowisk na CKM-y. Samo miasto oferuje z kolei zabytkowe targowisko miejskie, którego tradycje sięgają XVI w.
Na tle konkurencji nieco zabytkowo może wyglądać też jeep. Wszystko zależy, jak się na niego spojrzy. Choć czwarta generacja kultowej terenówki względem swojego poprzednika doczekała się prędzej retuszu niżeli metamorfozy, to pod prostym i nieco siermiężnym nadwoziem kryje najnowsze (a przynajmniej najbardziej ekologiczne) rozwiązania. O dziwo jest przy tym najtańsza z całej trójki, startując z poziomu 373 tys. zł.
Hybryda plug-in najpierw wyparła czysto spalinową wersję, by teraz znów dzielić z nią szeregi gamy silnikowej. 4xe jest powiewem przyszłości marki, która zdążyła już zapowiedzieć w pełni elektrycznego Wranglera. Zanim to nadejdzie, Amerykanie zaserwowali 2-litrowego benzyniaka, którego wspomaga 136-konna jednostka elektryczna. Łączna moc układu to 381 KM i aż 637 Nm maksymalnego momentu obrotowego.
Dzięki wsparciu elektrycznej jednostki od samego dołu jeep nie tylko wygrywa w dziedzinie dynamiki, ale także dostępności momentu, który w terenie jest niezwykle ważny. Akumulator o pojemności 17,3 kWh w teorii pozwala na pokonanie w trybie elektrycznym do 50 km. Choć pomruk widlastych jednostek cieszy uszy, to są momenty, w których trudno nie docenić terenowego skradania się w ciszy, któremu towarzyszy co najwyżej trzask łamanych pod kołami gałęzi.
Mimo technologicznej nowoczesności, w każdym innym względzie czuć wiek i staromodne podejście Jeepa. Od stołkowatej pozycji zaczynając, przez klasyczne dźwignie przełączające napędy przechodząc, a na trącącym myszką wnętrzu kończąc. Nawet prowadzeniem, które wymaga skupienia i ciągłej korekty toru jazdy, odstaje od swoich konkurentów.
Z kolei terenowe możliwości w wątpliwość stawia aspekt masy, która sięga 2400 kg. Nie stanowi to jednak dla niego przeszkody – Wrangler już niejednokrotnie udowodnił, że jest terenowym "traktorem", który niezależnie od trudności, w swoim tempie brnie dalej. Podwozie przygotowane na najcięższe warunki, na drodze jest sztywne, spięte i intensywnie przekazuje bodźce do kabiny.
Dalszy ciąg trasy tylko potwierdził wcześniejszą hipotezę o niepozorności regionu. Nawet zwykły spacer po lesie może skończyć się napotkaniem kolejnych ruin, jak np. w przypadku strażnicy w Przewodziszowicach. Nie trzeba daleko szukać kolejnych przykładów, bo w pobliżu czekają także ruiny zamku Ostrężnik, którego dodatkowo zdobią jaskinie. Legenda głosi, że zamek miał być połączony tunelami z fortecą w Olsztynie.
Do ostatniego kamienia
Naszą wyprawę kończymy w jednym z niewielu odbudowanych obiektów – zamku w Bobolicach. Choć przez długie lata był, podobnie jak inne w regionie tego typu budynki, ruiną, pod koniec lat 90. podjęto decyzję o jego rekonstrukcji. Ta trwała aż 12 lat. Prace nie były łatwe, ponieważ nie zachowały się jakiekolwiek plany, szkice ani rysunki zamku. Opierano się na pozostałych ruinach przy wparciu ekspertów w postaci historyków i archeologów.
Co istotne, cała odbudowa została przeprowadzona z prywatnych środków. Zarówno państwo, jak i inne organizacje, także europejskie, nie przyłożyły do tego ręki. Efekt jest imponujący. Ojcem tego przedsięwzięcia jest właściciel zamku: Jarosław Lasecki. Poza samym zamkiem funkcjonuje tu także hotel i restauracja. Posileni regionalnymi daniami i serniczkiem mieliśmy chwilę na kontemplację.
Każde z trzech aut służy teoretycznie do tego samego – wykazują godne właściwości terenowe, mają niemal wszystko, co do tego potrzeba – od blokad, po reduktory – ale jednocześnie reprezentują nieco inne światy. Bronco jest typem łobuza, który budzi w nas małe dziecko. Tak jak małego człowieka przekonują świecidełka, ford kusi dodatkami, które wzmacniają jego terenowy wizerunek w hardy sposób.
Defender wypada na ich tle najbardziej wszechstronnie. To samochód, który równie dobrze będzie spełniał się w roli rodzinnego SUV-a, jak i przeprawowej terenówki. Jest nader wygodny, a jednocześnie szykowny. Rzadko zdarza się, by udało się tak dobrze pogodzić tak różne światy w jednym aucie, tym bardziej patrząc na jego poprzednika.
Jednocześnie land rover oddalił się najmocniej od terenowej "starej szkoły" –praktycznie wszystkie procesy zachodzą automatycznie, a ewentualne braki umiejętnościowe kierowcy uzupełniane są przez błyskawiczne obliczenia komputerowe. Samodzielnie nie można nawet zarządzić blokady mostu, a do naszej decyzji pozostaje co najwyżej wybór trybu jazdy, regulacja prześwitu i włączenie reduktora. Choć i bez tego ostatniego diesel świetnie sobie radzi. Mimo mojego wewnętrznego tupiącego chłopca, pragnącego z całych sił bronco, do domu zabrałbym właśnie land rovera.
Pod pewnymi względami w opozycji do brytyjskiego przedstawiciela prezentuje się jeep. Z jednej strony to wyznawca starej szkoły – nie ma wielotrybowego komputera jazdy (poza sterowaniem elektrycznym napędem), a konieczność ręcznej regulacji każdego z podzespołów wzmaga zaangażowanie kierowcy. Można się tu wczuć w twardy i bezkompromisowy charakter auta.
Niesie to niestety za sobą pewne konsekwencje – wrangler jest nieco toporny w odbiorze, ze staromodnym wnętrzem, irytującymi multimediami i charakterystycznie niekorzystnym prowadzeniem, które ewidentnie sugeruje, że jedziecie samochodem preferującym dotarcie do celu na przełaj. Z drugiej strony – to hybryda plug-in, co stawia go na technologicznym czele. Całość tworzy dosyć eklektyczną, ale wciąż pociągającą formę, na której korzyść działa także legenda marki.
Park Krajobrazowy Orlich Gniazd z pewnością jest regionem, do którego można wracać kilkukrotnie bez obaw o powtórki z rozrywki. Nawet jeśli nie chcecie oglądać zamków, okolica jest niezwykle bogata turystycznie. Choć oczywiście jej bogactwo stanowią właśnie ruiny fortec. Do pewnego stopnia widzieliśmy w nich pewną analogię do naszych terenówek. Niezależnie, czy się nimi interesujesz, czy nie, wzbudzają podziw, szacunek, a ich monumentalna prezencja nie jest na pokaz. Choć wydają się pieśnią przeszłości, jak widać na przykładzie zamku w Bobolicach, wsparte dobrymi chęciami potrafią jeszcze rozwinąć skrzydła, zachowując przy tym klasę.
Miejsca przedstawione na zdjęciach zostały przed wjazdem zweryfikowane pod kątem legalności przejazdu lub została uzyskana zgoda zarządcy na wjazd samochodem. Dochowaliśmy wszelkiej staranności, by materiał powstał z poszanowaniem przyrody.