Frankfurt subiektywnie [relacja autokult.pl]
Po raz pierwszy miałem okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu jak targi motoryzacyjne we Frankfurcie. Przechadzając się po korytarzach o długości kilkunastu kilometrów, wpadłem na pomysł, żeby napisać odrobinę bardziej osobistą relację z tego eventu.
16.09.2013 | aktual.: 30.03.2023 13:23
Wszystko zaczęło się od Forda. Nigdy nie byłem miłośnikiem tej marki, ale wykazując się minimalnym obiektywizmem dziennikarskim, nie czepiałem się. Poza tym amerykański koncern był jednym z największych motorów napędowych przemysłu motoryzacyjnego, a Mustang stał się jedną z największych ikon motoryzacji. Pomimo że swoją wizytę, przelot samolotem w obie strony i wysokiej klasy hotel zawdzięczam właśnie zaproszeniu od Forda, obiecałem sobie, że nie będę kłamał.
Bardzo szybko okazało się jednak, że nie będę musiał kłamać. Do tego jednak dojdziemy. Po pierwszym wejściu na targi zrozumiałem, że półtora dnia, które mam tutaj spędzić, to stanowczo za mało na przejście wszystkich hal. No właśnie. Jako młody dziennikarz z pięcioletnim stażem w Autokulcie byłem pewien, że nawet tak duże targi motoryzacyjne jak Frankfurt Motor Show ulokowane są w jednej gigantycznej hali lub 2-3 ogromnych halach połączonych małym forum.
Sporym zaskoczeniem było dla mnie to, że chcąc dojść pieszo ze stoiska Forda, które było naszym punktem zbornym, do świątyni Mercedesa czy całej hali Audi, muszę poświęcić około 20 minut na szybki spacer. Po raz pierwszy doceniłem samobieżne maty, które zazwyczaj montuje się na lotniskach. Gigantyczny kompleks we Frankfurcie przepełniony był dziennikarzami, blogerami oraz dygnitarzami pierwszego garnituru w motoryzacyjnym świecie.
Prawdę mówiąc jednak, spadli oni na drugi plan i szczerze żałuję, że nie zainstalowałem sobie w telefonie żadnej aplikacji mierzącej przebyty dystans. Pobiłbym niejednego znajomego miłośnika porannych joggingów. Pierwszego dnia udało mi się oblecieć wszystkie pobliskie stoiska i hale, a także dotrzeć do Infiniti. Droga nie była jednak taka zła. Zaczęło się od pobudzającej kawy w kawiarni Vignale na stoisku Forda. Później poczekałem w kolejce na kojący masaż, także u Forda. Po drodze zaliczyłem rozgrzewkę karku, rozglądając się za hostessami i uroczymi paniami opiekującymi się gośćmi amerykańskiej marki, a skończyłem na zimnym piwku wewnątrz Hondy Accord.
Na korytarzach właśnie rozstawiano budki z lodami, przekąskami czy napojami chłodzącymi. Nikt jednak nie korzystał z ich usług, ponieważ dobrze się rozglądając, można było nie tylko zafundować sobie masaż, ale też najeść się i napić. Pytając o press pack na stoisku Rolls-Royce'a, dostałem nawet zaproszenie na szampana. Swoją drogą pierwszy raz w życiu miałem okazję usiąść w Phantomie - pomimo upływu lat auto w ogóle się nie postarzało. To chyba największa zaleta tego typu pojazdów.
Współczuję osobie, która zajmuje się czyszczeniem dywaników w tym aucie. Zamontowano w nim wykładzinę tak miękką, że kiedy położyłem na niej telefon komórkowy, nie mogłem go później znaleźć. Już widzę uśmiech brytyjskiego arystokraty, kiedy ktoś wsiada do jego Rollsa w ubłoconych butach. Motoryzacyjnych "pierwszych razów" było jednak trochę więcej. Kiedy dotarłem do stoiska Infiniti, metr ode mnie stanął nagle Sébastien Buemi, o którym od kilku lat piszę, przygotowując relacje z wyścigów Formuły 1.
Z łatwością można było zaobserwować sztuczność telewizyjnego świata i tego typu premier. Pomimo że Buemi sprawiał wrażenie, że tak naprawdę nie obchodzi go nowy koncept Infiniti, wspólnie z mężczyzną w garniturze (szef stylistów albo i nie) dokładnie oglądał każdy prezentowany przez niego detal, twierdząco kiwając głową, uśmiechając się do fotoreporterów i poprawiając mikroport niemieckiej telewizji. Na żywo Buemi nie wygląda tak jak w relacjach telewizyjnych. Prawdę mówiąc, nie zrobił na mnie tak cudownego wrażenia. Jest niski, szczupły, ma dziwnie umięśnione ręce, a jego nos i dziwny zgryz zepsuły magię moich wyobrażeń o kierowcach F1.
Następnego dnia postanowiłem zdobyć to, co niezdobyte, i udać się na stoiska największych asów. Tym razem skorzystałem z pomocy shuttli oferujących transport, dzięki czemu miałem okazję przejechać się nowym BMW i3. Wnętrze pudełkowatego BMW robi bardzo pozytywne wrażenie. Nieźle prezentuje się duży wyświetlacz systemu nawigacji, na którym przy okazji w formie koła pokazywany jest teoretyczny zasięg auta. A co jeśli ktoś chciałby później wrócić do domu? Nie da rady - odpowiada kierowca. Niemniej jednak podróż była zaskakująco długa i komfortowa.
Wszyscy producenci rozstawili się w różnych halach, Audi natomiast zbudowało własną... halę. Była cała biała z gigantycznym motto marki, czyli Vorsprung durch Technik, a podstawę obłożono lustrami. Po wejściu do wnętrza w oczy rzuciły się lustra zamontowane także na suficie. Przepych, przepych i przepych, a pośród niego m.in. Audi R18 e-Tron, które spotkałem wcześniej w Worthersee, Audi S8 czy dwa nowe koncepty przywiezione specjalnie do Frankfurtu. Pomimo że były to dni dla dziennikarzy, zrobienie im jako takich zdjęć graniczyło z cudem. Wszędzie masa ludzi przepychających się nawzajem, śniadzi właściciele rafinerii z Dubaju robiący wszystkiemu zdjęcia iPhone'ami oraz mnóstwo bogatych Azjatów w cienkich sweterkach z logo Tommy Hilfiger i złotymi rolexami na nadgarstkach.
Zaciekawiło mnie także Audi A3 Cabriolet, które wyglądało niezwykle prosto i urokliwie. Tęskniąc za większą ilością wolnego miejsca, postanowiłem udać się do Mercedesa. Cała podłoga niemieckiego stoiska podświetlana była diodami LED. Efekt był piorunujący, choć jeszcze lepiej wyglądała nowa Klasa S Coupe Concept, czyli oficjalny następca modelu CL. Stylistyczne odwołania do Klasy S widać gołym okiem, pomimo to auto ma własny charakter. Ciekawe jak będzie z ceną, bo ponad 500 000 zł za Mercedesa to gruba przesada.
Całkiem nieźle prezentowały się także Astony Martiny. Problem polegał jednak na odróżnieniu ich od siebie. To obecnie chyba jedyna rzecz, która jest kulą u nogi brytyjskiej marki produkującej sportowe auta. Są one do siebie zbyt podobne i nie do końca wiadomo, który model jest najdroższy. Bez obaw jednak, niezbyt dobrze we Frankfurcie zaprezentowało się także Lamborghini. Rozumiem, że Włosi chcą za wszelką cenę przedłużyć życie modelowi Gallardo, ale żeby pokazywać wyłącznie trzy wersje jednego modelu, nie wspominając ani słowa o Aventadorze?
Odrobinę lepiej spisało się Ferrari, a 458 Speciale na żywo wygląda wyśmienicie. Stoisko Porsche przypominało z kolei supermarket. Wystawiony był chyba każdy możliwy model w każdej możliwej wersji napędowej, przez co trudno było je wszystkie ogarnąć, ale jednocześnie bogaci Azjaci mogli porównać poszczególne wersje i dokonać zakupu od razu na miejscu. Podobno teraz na Wschodzie największym szpanem jest niemieckie auto, np. Porsche, z chińskimi tablicami rejestracyjnymi, spod których wystają stare niemieckie blachy. Ponoć podnosi to prestiż właściciela, "że niby sprowadził go z Niemiec".
Wizytę na targach we Frankfurcie zakończyłem na stoisku Forda, który przywiózł ze sobą dwie nowości. Jedna z nich to zapowiadany koncept S-Max, wyposażony m.in. w system monitorujący tętno kierowcy na podstawie specjalnych czujników umieszczonych w fotelu. Drugi spodobał mi się jednak bardziej, ponieważ Ford jawnie przyznał się do tego, czym jest. Podobnie jak kilka lat temu Citroën wprowadzał na rynek serię DS, tak teraz Ford próbuje zaoferować swoim klientom produkt półpremium w postaci serii Vignale. Na razie pokazano jedynie nowe Mondeo z logo Vignale.
Auto charakteryzuje się m.in. pikowaną skórzaną tapicerką, wyszukanymi zdobieniami we wnętrzu, oryginalnym brązowawym lakierem oraz dodatkową dawką chromu. W praktyce chodzi o to, żeby pokazać Forda z trochę innej strony, jednocześnie nie okłamując klienta, że stanie się on właścicielem czegoś o wiele lepszego. Teraz możemy czekać na to, co zrobi Opel, żeby również podnieść standard wybranych wersji.