Volkswagen T‑Roc R, 2500 km i cztery osoby na pokładzie. Ta podróż budziła wiele obaw
Rok szkolny ruszył pełną parą, ale kto z nas nie wraca jeszcze myślami do swojego urlopu? Do wspaniałych chwil, gdy wszelkie troski zeszły na drugi plan? Postanowiłem wrócić i ja. Przez dwa tygodnie był ze mną hardcorowy Volkswagen T-Roc R. Nadszedł moment, by opowiedzieć wam, czy sprawdził się podczas długiej podróży.
W tym roku wybrałem się do Chorwacji i choć kierunek może nie wydaje się zbyt wyszukany, to nie obyło się bez godnych uwagi przystanków. Najważniejsze jest jednak to, że w całej tej prawie dwutygodniowej podróży towarzyszył mi Volkswagen T-Roc R, czyli najbardziej hardcorowa odmiana tego crossovera. Sprawdził się? Już spieszę z odpowiedzią.
Pierwszy przystanek – Hungaroring
Z racji tego, że jestem ogromnym fanem Formuły 1, tak naprawdę cały swój urlop ułożyłem właśnie pod tę imprezę, która jak zawsze pod Budapesztem odbywała się w ostatni weekend lipca. Kręty, dość wąski tor o długości 4,381 km gości w kalendarzu królowej motorsportu od 1986 roku i z roku na rok przyciąga coraz więcej kibiców. Ja byłem tam już drugi raz z rzędu i muszę przyznać, że kolejny raz było to dla mnie niesamowite przeżycie. Do tego sportowy charakter volkswagena idealnie wpisywał się w klimat imprezy i wręcz doskonale wyglądał na campingu przy torze. Ale od początku.
Volkswagenem podróżowaliśmy w cztery osoby i biorąc pod uwagę, że nasz plan zakładał spanie na campingu w namiotach, później podróż do Chorwacji i powrót znowu z przystankiem na Węgrzech, pewnie domyślacie się, że zaledwie 392-litrowy bagażnik T-Roca nie miał szans sprostać wyzwaniu. Musiałem zatem dołożyć na dach box, który uratował nam życie. Problem jednak w tym, że nawet gdybyśmy się nie zatrzymywali na Grand Prix i nie brali namiotów oraz sprzętu biwakowego, to na spakowanie się w cztery osoby na dwutygodniową podróż w T-Rocu bez wsparcia boxu nie byłoby szans. Niestety, ten bagażnik jest po prostu za mały. Opadająca linia dachu i wysoko umieszczona podłoga skutecznie uniemożliwiają załadowanie większych walizek.
Zapakowani i żądni przygody wyruszyliśmy z Krakowa. Pierwsza część zakładała pokonanie prawie 500 km. To miał być pierwszy sprawdzian dla T-Roca. Sportowy wydech i zawszenie, niezbyt duże gabaryty samochodu i mocno ograniczona przestrzeń w środku napawały nas obawą o jakość podróży. Tutaj jednak pierwsze zaskoczenie. Z tyłu wystarczająco miejsca, w trybie Comfort jest nadzwyczaj cicho, a zawieszenie choć czuć, że jest twardsze niż w "cywilnej" odmianie tego samochodu, to na trasie jakoś bardzo nie przeszkadza. Muszę jednak nadmienić, że wybraliśmy dłuższą trasę, która po minięciu granicy polsko-słowackiej składała się głównie z autostrad. I tutaj wersja R mogła wyciągnąć asa z rękawa.
Silnik 2.0 TSI o mocy 300 KM i momencie obrotowym na poziomie 400 Nm mógł rozwinąć skrzydła. Oczywiście do maksymalnie 120 km/h, bo musiałem pamiętać, że za dachu mam mocno obciążony box. W każdym razie zapas mocy sprawiał, że wyprzedzanie wolniejszych pojazdów było czystą przyjemnością. Nie ma jednak róży bez kolców. Największą wadą była skrzynia DSG, która w trybie Comfort i Eco kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachowywać. Kojarzycie sytuację, kiedy ktoś nagle wybudzi was z głębokiego snu, a wy nie macie pojęcia, gdzie jesteście i co macie robić? Właśnie tak zachowywała się skrzynia, kiedy nagle musiałem dynamicznie przyspieszyć.
Muszę również wspomnieć o aktywnym tempomacie, który ma funkcję dostosowywania prędkości do znaków. Trzeba przyznać, że na krajowych drogach Słowacji, gdzie tolerancja policji jest prawie żadna, to bardzo przydatna funkcja. Problem jednak pojawia się na autostradzie, gdy – nie wiadomo z jakiego powodu – samochód nagle odczyta ograniczenie do 80 km/h i zaczyna gwałtownie zwalniać. Wiecie, co to oznacza? Niecenzuralne słowa na postoju od kolegi jadącego za wami.
Po ponad siedmiu godzinach i pokonaniu 518 km dotarliśmy na miejsce. O dziwo wszyscy byli mocno wypoczęci. Nie wiem, czy to zasługa podświadomości przypominającej, że to początek urlopu, czy volkswagena, który – pomimo swojego sportowego charakteru – tak bardzo komfortowo dowiózł nas na miejsce. Nie zmienia to faktu, że podróż przebiegła bardzo dobrze, a przed nami był jeszcze weekend z królową motorsportu. Trzy dni wśród fanów F1 i z ciągłym rykiem bolidów w tle. Bajka!
Chorwacja już czeka!
Wszystko, co piękne, zawsze szybko mija, ale przed nami była perspektywa dalszej podróży, więc każdy z nas był w doskonałym humorze. Szybkie pakowanie i w poniedziałek z samego rana wyruszyliśmy w kolejną podróż. Tym razem celem był Trogir w Chorwacji, oddalony od Hungaroringu o 750 km.
Początkowo droga miała trwać około 8,5 godziny. Życie jednak zawsze pisze swoje scenariusze i ostatecznie jechaliśmy prawie 11 godzin. Korki, przygoda drugiego samochodu z ciężarówką (na szczęście nic się nie stało) oraz poszukiwanie wszelkich objazdów skutecznie popsuło nam humory. Wreszcie jednak dotarliśmy do celu i jak ręką odjąć – wszyscy wrócili do życia. Dopiero wtedy mogłem na chłodno ocenić tę podróż.
Zwykle na tak długich trasach największy problem mam z fotelami, które w sportowych samochodach są po prostu za twarde i za ciasne do dalekich podróży. Jak więc czuły się moje cztery litery po pokonaniu prawie 750 km w T-Rocu? Nadzwyczaj dobrze. I to nie tylko moje zdanie. Każdy z auta wyszedł wypoczęty, a co więcej – dwie osoby z tyłu mogły nawet bez większych problemów odnaleźć wygodną pozycję do drzemki. Powiem szczerze – ilość miejsca w tym samochodzie to dla mnie największe zaskoczenie.
Nie będę jednak mydlił wam oczu, że moje wakacje polegały głównie na podróżowaniu. Po dotarciu do celu, gdzie czekał na nas domek, grzecznie odstawiłem volkswagena na parking i tam spędził kolejne siedem dni. Z racji tego, że praca dziennikarza motoryzacyjnego składa się głównie z jazdy samochodami, to takie siedem dni bez auta jest dla mnie jak krem dla suchej skóry, albo pantenol dla przeciwników stosowania filtrów. To ukojenie!
Wszystko, co dobre, szybko się kończy… ale nie ostatecznie
Nadszedł jednak kolejny poniedziałek i trzeba było z bólem serca pogodzić się z myślą, że coś się kończy. Jednocześnie znowu w naszych głowach pojawiła się iskra pozytywnego nastawienia, bo to nie był koniec urlopu. Znowu wracamy do Węgier. Tym razem jednak celem był Eger, a tak naprawdę jego okolice. Jeśli ktoś z was był w tamtych rejonach, to wie, że istnieje tam wiele krętych leśnych dróg, które idealnie pasowały do sportowego charakteru mojego auta. Po pokonaniu około 800 km i dotarciu na miejsce nie pozostało mi nic innego, jak włączyć tryb RACE, uświadomić pasażerów, że będzie mocniej rzucać, wcisnąć pedał gazu i zostawić znajomych w autach za mną.
Czy bawiłem się dobrze? I tak, i nie. Oczywiście musiałem brać pod uwagę, że jestem na drogach publicznych, gdzie obowiązują mnie przepisy, do tego mam box na dachu, cztery osoby na pokładzie i mnóstwo bagażu.
Efekt był taki, że – ku mojemu zaskoczeniu – samochód nadal doskonale prowadził się w zakrętach. Sportowe zawieszenie było tutaj najmocniejszą stroną, bo samochód w ogóle nie wychylał się na zakrętach i doskonale utrzymywał tor jazdy. Problemem jednak były dwie rzeczy. Wkurzający dźwięk z głośników, który irytował wszystkich, i znowu skrzynia biegów. W pewnym momencie nie wytrzymałem i musiałem przełączyć w tryb manualny, aby przejąć kontrolę nad tym, co wyprawiało DSG. To niewątpliwie najsłabszy element tego samochodu. Nie zmienia to faktu, że po całej zabawie musiałem dobrą chwilę poczekać na resztę samochodów, bo trochę im odjechałem.
Parędziesiąt minut później dotarliśmy na miejsce, gdzie urlop znowu zaczynał się od nowa. Niestety, tylko na trzy dni, ale zawsze coś. Volkswagen znów mógł sobie odpocząć, bo służył tylko na dojazd na baseny.
Trzy dni minęły bardzo szybko i ostatecznie trzeba było wracać do domu. Przed nami był najkrótszy odcinek o długości 400 km. Niestety, trasa prowadziła głównie przez lokalne górskie drogi, co oczywiście przełożyło się na długość podróży, która trwała ponad pięć godzin. Udało się bez przygód i narzekań. Tylko humory nieco się pogorszyły, bo trzeba było wracać do szarej rzeczywistości.
Za nami prawie 2500 km. Czas na refleksje
Pokonaliśmy w Volkswagenie T-Rocu R 2490 km w cztery osoby, z boxem na dachu i taką ilością bagaży, która jak zwykle przewyższała nasze potrzeby. Nie zmienia to faktu, że – choć mocno załadowani – nie narzekaliśmy na jakość podróży. Daleko było oczywiście od komfortu rodem z limuzyny, ale to, na co byliśmy nastawieni, a to, co zaoferował volkswagen, bez dwóch zdań przekroczyło nasze oczekiwania.
Pozostała jeszcze ostatnia kwestia. Zapewne wielu z was interesuje, dlatego zostawiłem ją na koniec. Chodzi oczywiście o spalanie. Na tak dużym dystansie T-Roc R potrzebował średnio 8,8 l benzyny na 100 km. To wynik, który na trasie nie jest jakoś wybitnie zadowalający, bo oznacza, że całkowity koszt wyjazdu wyniósł (zakładając ceny paliwa obowiązujące w sierpniu) około 1650 zł. Musicie jednak pamiętać o tym, że mamy tutaj samochód, który oferuje wam 300 KM, napęd na wszystkie koła i w niektórych sytuacjach frajdę z jazdy nawet z takim obciążeniem. Jedno jest pewne. Jeśli chodzi o mnie, to T-Roc R sprostał zadaniu. Sprostał nawet lepiej, niż się tego spodziewałem.