Pierwsza (i pewnie ostatnia) jazda: Ford F‑150 Lightning – samochód kompletny
Gigantyczny, piekielnie szybki, pojemny i wygodny. Samochód niemal idealny – Ford F-150 Lightning – nie odnajduje się na wąskich drogach Europy, ale dobitnie pokazuje, że przejście na napęd elektryczny ma swoje plusy.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
– Jakby się pan nie zmieścił, to można wyjechać za budynkiem – mówi mi pracownik salonu, wręczając kluczyki do F-150 Lightning (ang: błyskawica – jednak Amerykanie potrafią w nazwy). Jestem nieco zaskoczony, bo nawet dużym dostawczakiem wyjechałbym z miejsca parkingowego z zamkniętymi oczami. Nie mylił się jednak: tym pick-upem musiałem wyjechać spod salonu "na trzy".
Przeciskanie się "na żyletki" byłoby głównym zajęciem właściciela elektrycznego F-150 Lightninga w Polsce. Byłoby, bowiem po pierwsze: podczas otwarcia zamówień wyprzedano auta na trzy (!) lata do przodu, a fabryka nie wyrabia się z produkcją. Dwa: nie ma w planach wprowadzenia go na polski rynek. Powiem tak: to nie jest samochód na polskie drogi, ale odcięcie Europejczyków od tak dobrych czterech kółek to jest po prostu skandal!
Wyobraźcie sobie, że F-150 Błyskawica jest szerszy niż dostawczy Fiat Ducato, jest ponad pół metra dłuższy od prezesowskiej limuzyny i nie zmieści się na żadnym parkingu podziemnym. Nawet właściciele największych SUV-ów muszą zadzierać głowy ze swoich autek, by zobaczyć, kto zasiada za kierownicą F-150.
Jeśli amerykański pick-up kojarzy ci się tylko z prerią, warto nieco zaktualizować ten obraz. F-150 jest samochodem "wszystkomającym" – ma pełnoprawną tylną kanapę z taką ilością miejsca, że ośmiesza limuzyny średniej klasy. Ma rewelacyjne audio, ogromny stolik zamiast żałosnego podłokietnika, ma nawet elektryczną regulację położenia pedału gazu. Jeśli więc kładziesz stópkę pod niewygodnym kątem, da się to wyregulować. No i nawet jakość wykonania jest jakby taka lepsza, zwłaszcza, jeśli mieliście kontakt z nowym, "polepionym" mustangiem.
– Ale przecież paka jest niepraktyczna! – powiecie, myśląc o tym, jak przewieziecie swoje dwudniowe zakupy ze sklepu. No cóż, to bardziej przestrzeń robocza, która jest większa niż przeciętny mikroapartament sprzedawany jako "inwestycja". Ma kilka gniazdek, do których można podpiąć sprzęt, a jeśli akurat okolicę nawiedzi tornado, utrzymać zasilanie w domu. Do tego z klapy wysuwa się schodek i słupek służący jako poręcz, więc nie stracicie godności, spadając z paki.
No i najważniejsze: ten samochód nie ma "tradycyjnego", amerykańskiego, żłopiącego paliwo galonami silnika. Po otwarciu maski osoby, którym pokazywałem Lightninga, były w szoku. Tak niecodzienny widok będzie częstszy – tzw. frunk staje się coraz istotniejszy dla klientów i po całym dniu użytkowania (a nawet zamknięcia się w nim) mogę to potwierdzić.
Ale nie to robi największe wrażenie. Jeśli auto waży 2800 kg na sucho, jest wielkości kamienicy i jest pick-upem, spodziewasz się, że nie jest ono specjalnie szybkie. Wiesz za to, że będzie głośne. Tymczasem egzemplarz ze zdjęć przyspiesza do setki w mniej niż 4 sekundy w absolutnej ciszy. Powiedzmy to inaczej: jeśli kojarzycie głośne supersamochody, które służą do lansu – czy to na placu Trzech Krzyży, czy od świateł do świateł – to właśnie straciły one rację bytu.
Gaz w podłogę i od razu czujesz nerki wbite w mięciutki fotel. Żadnego zerwania przyczepności, chwili zastanowienia. Prędkościomierz podaje prędkość tak szybko, że wydaje się być równie rozmazany co horyzont za oknem. To pocisk ziemia – ziemia, a kierowca jest odpowiedzialny tylko za (wstępne) nadanie kierunku. Osoby, które przewoziłem "na prawym", nie mogły znaleźć słów po takim sprincie.
1050 niutonometrów (mniej więcej dwa razy tyle, ile ma V10 w Audi R8!) i ponad 500 KM mocy wymaga jednak nie lada akumulatora. W wydaniu powiększonym, jak w egzemplarzu na zdjęciach, ma on 131 kWh pojemności. To – w wyjątkowym uproszczeniu – tyle, ile zużywa wasza lodówka przez cztery miesiące... albo dwa nowe, elektryczne SUV-y.
Żeby naładować ogniwa ze zwykłego gniazdka, musielibyście czekać 67 godzin. Tak, 67 godzin. Na szczęście sytuacja wygląda lepiej, jeśli macie wallboksa. F-150 naładuje się w około 50-55 minut na szybkiej ładowarce (przyjmuje oficjalnie 155 kW, nieoficjalnie nieco więcej). Są to wyniki akceptowalne, podobnie jak i zasięg. W mieście – i nieco dalej od niego – Piorun zużywał 30 kWh na 100 km. Mowa więc o zasięgu 430-450 kilometrów na jednym ładowaniu.
Ale i to nie jest w tym samochodzie najlepsze! Za wszystkomający i wszystkopotrafiący pojazd Ford życzy sobie od 52 tys. dolarów. Na chwilę pisania tego tekstu (wszak inflacja gna szybciej niż Lightning spod świateł) bazowe egzemplarze to koszt 250 tys. zł, czyli tyle, ile np. Toyota Land Cruiser. Egzemplarz na zdjęciu to koszt 355 tys. zł. I tutaj ciekawostka: za tyle można kupić w Polsce elektrycznego mustanga – i to nawet nie w topowej wersji.