Byłem na wyścigu Formuły 1. Oto na czym polega fenomen tego sportu i dlaczego przyszłość nie należy do Formuły E
Formuła 1 już od 70 lat jest jednym z najważniejszych wydarzeń na świecie nie tylko w wymiarze sportowym, ale i biznesowym oraz społecznym. O tym, dlaczego tak jest, przekonałem się będąc jednym z 340 tysięcy (!) kibiców, którzy odwiedzili Monzę podczas Grand Prix Włoch.
Starszy kibic po mojej prawej zawzięcie macha wielką flagą z grafiką czarnego konia na żółtym tle za każdym razem, gdy przez szykanę, która poprzedza naszą trybunę, przejedzie którykolwiek z bolidów Scuderii Ferrari. Podobnie żywiołowo reaguje tuż przede mną ledwo trzyletni chłopiec, który podskakuje i krzyczy na widok czerwonych bolidów.
Nie on jeden. Tysiące osób wokół mnie to kibice legendarnego zespołu z Maranello, dla którego to domowy wyścig. Tifosi, bo tak zwykło się ich nazywać, radują się, gdy tylko widzą jednego ze "swoich" i przeklinają na prowadzącego Maxa Verstappena w red bullu lub bezczelnie śmieją się na widok nieporadnych ataków Lewisa Hamiltona w mercedesie.
Prawie jak na meczu piłki nożnej, z tą różnicą, że tu kibiców jest... jeszcze więcej. Mimo że na swoje kibicowanie muszą wydać pokaźniejszą sumę, bo w tym roku trzydniowa wejściówka na przeciętną trybunę kosztowała około 500 euro za osobę (ponad 2300 zł). To bardzo poważny wydatek. Tak jak każdy związany z Formułą 1.
Koszty uczestnictwa w tym sporcie są tak wysokie, że biorące w nim udział zespoły zgodziły się na ustalenie górnego limitu wydatków jakie można ponieść. Udało się go sprowadzić do… 143 milionów euro za sezon, czyli równowartość około 680 milionów złotych! A to dopiero początek planowania budżetu, w którym jeszcze muszą znaleźć się różne dodatkowe pozycje. Wszystkie są abstrakcyjnie drogie. Sam koszt kierownicy w bolidzie Formuły 1 urósł w ostatnich latach już do 50 tys. euro, czyli blisko ćwierć miliona złotych.
Gigantyczne pieniądze inwestują w ten sport nie tylko same zespoły. Budowa toru i organizacja wyścigów wymaga dziesiątków milionów euro rocznie. Absurdalnie drogie są same prawa do transmitowania Formuły 1. Ale w tym przypadku akurat na torze widać dlaczego. Samo relacjonowanie wyścigu można porównać do hollywoodzkiej produkcji filmowej. Każdy metr asfaltu jest obstawiony przez dziesiątki ekip z kamerami, a nisko nad głowami kibiców latają helikoptery próbujące dogonić bolidy F1 dla uzyskania ujęć, które widzowie już dobrze znają z telewizji.
Formuła 1 to dziś najdroższy w uczestnictwie sport na świecie. Ale i żadna inna dyscyplina nie rozwija się marketingowo w tej chwili tak jak F1. Każda wizyta kolorowej kawalkady partycypujących zespołów staje się wydarzeniem na cały kraj, na które ściągają kibice liczeni w setkach tysięcy. Jeszcze więcej na te dwie godziny w niedzielę rezerwuje sobie czas przed telewizorami. Finałową rundę sezonu w zeszłym roku obejrzało w telewizji ponad 100 milionów widzów z całego świata. Jak właściwie do tego wszystkiego doszło?
Efekt Netflixa
Formuła 1 od samego debiutu była popularnym sportem. Pierwszy wyścig w historii, czyli Grand Prix Wielkiej Brytanii w 1950 roku, ściągnął na tor Silverstone ponad 100 tys. kibiców, wśród których pojawił się między innymi król Jerzy VI, ojciec królowej Elżbiety II. Można argumentować, że ta popularność wynikała po części z faktu, że Formuła 1 była naturalnym kontynuatorem wyścigów Grand Prix i de facto zaczęła się ona dekady wcześniej, właściwie u zarania motoryzacji.
Ja bym jednak powiedział, że Formuła 1 tak naprawdę zaczęła się w roku 1968, gdy Lotus, jako pierwszy zespół w historii, zmienił barwy swojego kraju (w tym przypadku brytyjską zieleń) na czerwień, biel i złoto swojego sponsora, firmy Golden Leaf. W ten sposób kierujący zespołem Brytyjczyk Colin Chapman rozpoczął erę, w której F1 ze sportu przerodziło się w biznes i urosło do rangi światowego giganta, z której to pozycji cieszy się po dziś dzień.
Kluczowy wpływ na tę transformację miał kolega Chapmana, Bernie Ecclestone. Ten urodzony w 1930 roku Brytyjczyk dziś byłby pamiętany jako niezbyt dobry kierowca wyścigowy i po prostu jeden z wielu menedżerów zespołów, gdyby nie fakt, że od połowy lat 70. zaczął się angażować w ustalanie biznesowego aspektu tego sportu pomiędzy zespołami a resztą świata, głównie tego związanego z podziałem wpływów z praw do transmisji telewizyjnych. W ten sposób z czasem stał się on niepisanym królem tego sportu, który nadawał mu dalszy kierunek rozwoju i dbał o jego finanse.
Ecclestone trzymał się tej roli przez kolejne dekady, co wprowadziło w F1 stagnację. Wymowne było wypowiedziane przez tę kontrowersyjną postać w 2015 roku zdanie, w którym przyznał "wolę raczej dotrzeć do bogatego 70-latka niż chmary nastolatków". Można to uznać za zrozumiałe o tyle, że sam był wówczas 85-letnim miliarderem.
Jako że sukces tego sportu/biznesu zależny jest od jego obecności w mediach, to bez przesady można powiedzieć, że koncern Liberty Media, który w 2017 roku przejął prawa sportowe i komercyjne do Formuły 1, stał się jej nowym królem. Jako mądry (ale i oczekujący zwrotu gigantycznej inwestycji) władca, obiecał on odnowienie F1. I tak też się stało: wyścigi otworzyły się na chmarę nastolatków poprzez obecność na Facebooku, Snapchacie czy w końcu Netflixie.
Kluczowe w tej układance jest pochodzenie Liberty Media, czyli USA. Stany Zjednoczone były do tej pory największą porażką Formuły 1: pomimo wielu prób nigdy nie udało się tego gigantycznego rynku zainteresować tym sportem. Nowi właściciele F1 dokonali tego w wizjonerski sposób: przez Netflixa.
Realizowany od 2018 roku serial dokumentalny "Formuła 1: Jazda o życie" początkowo był pominięty przez zagorzałych fanów F1. Mało tego, nawet wiele z kluczowych postaci w padoku nie rozumiało wagi tej produkcji. Mercedes i Ferrari początkowo w ogóle odmówiły udziału w niej. Tymczasem odkąd pierwsze odcinki pojawiły się w streamingu, zanotowano wzrost oglądalności w USA o 40 proc. i wydarzyło się już 7 z 10 wyścigów z największą oglądalnością w historii F1. W USA pobito również rekord liczby kibiców na trybunach: Grand Prix tego kraju na torze w Austin obejrzało na żywo w zeszłym roku aż 400 tys. osób.
To niesamowity sukces, biorąc pod uwagę, jak trudno jest zdobyć nowych fanów sportu. Chyba każdy z nas po sobie wie, że nie zaczyna się interesować ot tak na przykład baseballem albo łyżwiarstwem figurowym. A jednak "The Guardian" szacuje, że od momentu emisji serialu "Jazda o życie" Formule 1 przybyły aż 73 miliony nowych fanów. Dlatego też wartość marketingowa całego sportu wzrosła w tym czasie z 8 do 13 miliardów dolarów.
W przyszłorocznym sezonie zespoły odwiedzą USA aż trzykrotnie. Ale włodarze tego sportu są doskonale świadomi faktu, że nie byłby on wart tyle, gdyby nie dbał o swoją historię i zatracił swoją tożsamość. Dlatego też cały czas przedłużane są umowy z torami, na których zbudowana została legenda Formuły 1: wspomnianego Silverstone w Wielkiej Brytanii, Spa-Francorchamps w Belgii, Monako czy Monzy we Włoszech.
F1 bez filtrów: jak wygląda wyścig z perspektywy kibica
Tor Autodromo di Monza we Włoszech to instytucja sama w sobie, która zasługuje na oddzielny artykuł (trochę napisałem już o jej historii w tym teście Lamborghini Huracána Evo Spyder). Dość powiedzieć, że przekroczenie bram tego XVIII-wiecznego parku pod Mediolanem, który nazywany jest również Świątynią Prędkości, jest jak wstęp do innego świata.
Na czas Formuły 1 jest to całkiem przedziwny świat. Może na torach nie są urządzane tak huczne imprezy z udziałem setek modelek jak za czasów Jamesa Hunta, ale nadal można być pod wrażeniem tego, jak bawią się tutaj najzamożniejsi tego świata. Na terenie toru wyznaczony jest heliport, na który helikopterami przybywają celebryci i równie znani miliarderzy. Wyścig obserwować będą z lóż zawieszonych bezpośrednio nad garażami zespołów z kieliszkiem szampana w dłoni.
Ja jednak przybywam na tor jako zwykły kibic, co oznacza, że Grand Prix jest dla mnie doświadczeniem podobnym do festiwalu muzycznego. Wśród tłumów unosi się kurz, który lepi się do ubrań. Do budek z piwem i toalet ustawiają się długie kolejki, ale nie tak długie, jak do kas. Na terenie toru można płacić tylko żetonami, które udało mi się w końcu wymienić po półtorej godziny stania w kolejce. Przez ten czas straciłem jeden z treningów i… swoje miejsce. Próbował je zająć jakiś włoski cwaniak, który zakleił numerek siedzenia wklejką i twierdził, że nie mam jak mu udowodnić, że to ja powinienem tu siedzieć. No można się wkurzyć.
Po zajęciu prawowitego miejsca w końcu jednak przekonuję się, że ten moment był warty tego całego wysiłku. W telewizji Formuła 1 nie zawsze jest emocjonująca, ale na żywo to angażujące szpiku kości widowisko. Można tu przeżywać losy swojego ulubionego zawodnika albo zespołu. Ale przede wszystkim na miejscu dostaje się potężny zastrzyk adrenaliny już na sam widok bolidów, które w niektórych miejscach tego toru mkną blisko 350 km/h. Może z hybrydowymi silnikami 1,6 litra nie brzmią już tak jak kiedyś, ale na miejscu nie ma wątpliwości, że Formuła 1 to niezmiennie królowa motorsportu.
Przyszłość zależy od jednego koloru
Wątpliwości co do prymatu F1 jednak się pojawiają, czy to ze względu na powracający co jakiś czas pomysł jakiegoś uatrakcyjnienia samych wyścigów, czy zagrożenia płynące ze strony konkurencyjnych serii. Najbliżej sukcesu była Formuła E, która miała ambicję stać się następcą F1, tyle że w bolidach elektrycznych.
Bardzo perspektywiczna z początku seria ostatecznie zmierza chyba jednak do grona tych, które nawet nie zbliżą się do statusu F1. Wymowne, że nie dalej niż kilka miesięcy temu z Formuły E wycofał się Mercedes, mistrz dwóch ostatnich sezonów, oraz Audi, które wkrótce po zakończeniu tego programu zapowiedziało... wejście do Formuły 1 od 2026 roku.
Siła marketingowa królowej motorsportu jest niezaprzeczalna. Zastrzeżenia można mieć jednak co do zrównoważonego rozwoju tego sportu. Nawet jeśli organizatorom udało się już w znaczącym stopniu ograniczyć emisję CO2 podczas samych wyścigów, to sport ten jest źródłem o wiele większego zagrożenia dla środowiska niż tylko 20 aut wyjeżdżających łącznie na parę godzin przez trzy dni. Czego nie widać w telewizji – ani nawet tu na torze – to faktu, że F1 to przede wszystkim gigantyczna operacja logistyczna.
Z niedawno ogłoszonego kalendarza serii na przyszły rok wynika, że każdy z tysięcy członków zespołów i setek ton sprzętu pokona samolotami lub statkami 133 570 km – przy założeniu, że będzie przemieszczał się tylko z wyścigu na wyścig bez przerw na wizytę w domu od początku marca do końca listopada. Łączny rachunek wystawiony dla Ziemi wyniesie 256 tys. ton CO2. Sporo jak na coś, co obiektywnie rzecz biorąc jest rozrywką dla najbardziej uprzywilejowanych tego świata.
To w tej chwili największe wyzwanie dla F1, które ma również znaczenie społeczne i biznesowe, więc będzie musiało zostać w jakiś sposób zaadresowane. Bolidy już teraz jeżdżą na paliwie z dziesięcioprocentową zawartością etanolu, a organizatorzy serii zarzekają się, że cały sport stanie się neutralny dla środowiska już od roku 2030.
Podobną determinację na "zazielenianie" Formuły 1 widać nawet u tych wydawać by się mogło najbardziej konserwatywnych producentów supersamochodów pokroju Ferrari, jak i sponsorów pokroju Santandera, który wykazał się już podobnymi osiągnięciami w zakresie ograniczenia CO2 w bankowości i teraz chce przenieść swoje doświadczenia na F1 właśnie.
- Bardzo ważnym elementem zmiany, która zachodzi w Formule 1, a który ma dla nas ogromne znaczenie, jest koncentracja na zrównoważonym rozwoju rywalizacji oraz wyścigów i przyjęcie za cel by stać się sportem, który osiągnie status neutralności węglowej do 2030 r. Santander jest w pełni zaangażowany w przeciwdziałanie zmianom klimatycznym i jako największy dostawca finansowania dla sektora motoryzacji chce być partnerem dla spółek, które stają się zielone. Nasza współpraca z Ferrari przyspieszy nasz wspólny postęp w tym zakresie - tłumaczy mi Enrique Geijo, szef Zespołu Sponsoringu Grupy Santander.
- Projekty globalne uzupełniane są przy tym licznymi inicjatywami lokalnymi, które wpływają jednocześnie na zwiększenie zainteresowania daną dyscypliną, w tym przypadku wyścigami Formuły 1. Nasze wieloletnie doświadczenie pokazało nam również, że tego typu działania pozwalają na budowanie bliskiej więzi ze wszystkimi naszymi interesariuszami oraz na bardzo skuteczne komunikowanie naszego celu, jakim jest wspieranie klientów w codziennych sukcesach - dodaje Geijo z Grupy Santander.
To wspólna gra, do której włącza się wielu uczestników, bo stawka jest wysoka. Jeśli Formuła 1 rzeczywiście uzyska neutralność środowiskową i pokaże innym, jak można tego dokonać w swoim obszarze, to osiągnie zupełnie nowy poziom sukcesu społecznego i biznesowego. A to o to w końcu w tym sporcie chodzi już od 70 lat.