California Dreamin' - VW California udowadnia, że wszystkie inne kampery są trochę bez sensu
Zakochani w kalifornijskim słońcu i oceanicznej bryzie autorzy tekstów, muzycy, producenci i raperzy, napisali już niezliczoną liczbę piosenek na jej temat. Trudno się dziwić, wiele rzeczy w Kalifornii zachwyca: od niesamowitej roślinności Joshua Tree, po korki na Highway 10 z Downtown L.A. do Santa Monica. A czym lepiej zwiedzać Kalifornię niż Volkswagenem, który swoją nazwę wziął od tego miejsca?
"California Love", "California Rest in Peace", "Going back to Cali", "California Girls", "California Soul", "Hotel California", etc. To tylko kilka spośród, jeśli wierzyć internetowi, 120 utworów muzycznych mających w tytule nazwę stanu, w którym się znajdujemy. Zaraz za nimi stoi kolejka kolejnych, które się z samą Kalifornią kojarzą. "Just another day of sun" z musicalu La La Land, "Good Vibrations" the Beach Boys, "(If you're going to) San Francisco". - Scotta McKenzie, elektroniczne "Hollywood" - Madonny i wiele, wiele innych. Odniesień popkulturowych do San Francisco, Los Angeles i jego dzielnic: Pasadeny, Malibu, a nawet Compton jest też tyle ile kolorów w spektrum światła widzialnego.
To obrazy mroczne, ponure i eleganckie, jak te z filmu "Gorączka" Michaela Manna. Sympatyczne i budujące, jak dziejący się w Venice serial "Flaked" Willa Arnetta. Nostalgiczne, jak np. "Beverly Hills 90210" - czyli kompletnie beznadziejny serial o bogatej młodzieży, który wszyscy z zapałem oglądaliśmy za młodu, a którego "gimby nie znają". Z tym miejscem łączą się wizje oniryczno-artystyczne, jak Mullholand Drive Davida Lyncha. Filmy kultowe, jak "Bulwar Zachodzącego Słońca" Billy'ego Wildera, "Chinatown" Polańskiego czy "Training Day" Antona Fuqua.
Strzelaniny, miłość, piosenki, zaniki pamięci, przyjaźń, bezdomni i miliarderzy, korki, wschody oraz zachody słońca, a także wiecznie obecny, wściekle uderzający falami o brzeg ocean. Zimny, jak półlitrowa, amerykańska szklanka wody, wypełniona po brzegi lodem - inaczej w USA wody podawać nie potrafią.
Mam to wszystko w głowie, gdy na parkingu lotniska LAX, wśród chmary zaparkowanych wszędzie hybryd oraz białych pick-upów z ogromnymi silnikami V8 (amerykanie nie rozumieją subtelności, więc albo elektryk, albo 5,7 Hemi), w skwarze popołudniowego słońca, wraz z innymi dziennikarzami, pakujemy swój dobytek do dziesięciu nowiutkich kamperów Volkswagena.
Walizki bez problemu znikają pod ogromną tylną klapą. Zauważamy, że ciężko się ją zamyka. Ale to dlatego, że siłowniki obliczone są na możliwość przyczepienia do niej bagażnika rowerowego, i z tą potencjalną, dodatkową wagą muszą sobie móc poradzić - szczególnie, że już teraz znajdują się w niej pojemniki na krzesła - te ostatnie potrzebne będą dopiero później, więc nie uprzedzajmy faktów.
Szybki briefing i ruszamy w drogę. Organizator postanowił tym razem nie prowadzić dziennikarzy za rączkę, jak dzieci, które pyta się cały czas czy nie jest im za gorąco i czy nie chce im się pić i zostawić nas samymi sobie. Trasę ustawiono tak "mniej - więcej". Dostaliśmy też jakieś vouchery na jedzenie i kawę oraz trochę kasy na wszelki wypadek. Jedyny przystanek obowiązkowy? Ostateczny postój dnia - urządzone "na dziko" kampingi na prywatnych, podnajętych od kogoś terenach, dzięki którym mamy wczuć się w hipisowskiego ducha stanu z niedźwiedziem na fladze.
Dobra wiadomość dla Europy, zła dla USA
Zza kierownicy Californi zauważa się od razu dwie, najważniejsze rzeczy. Po pierwsze - zaletą takiego typu kampera jest to, że prowadzi się go zupełnie jak normalny samochód. Owszem jest on delikatnie cięższy od normalnego busa, szczególnie gdy zbiornik na wodę jest pełen, ale dzięki niej można potem zmywać naczynia, czy wziąć zimny prysznic lub coś opłukać. Jednak pomimo tego, że wieziemy na pokładzie zlew, lodówkę, kuchenkę gazową, dwa dwuosobowe łóżka, dwa stoły, szafki, krzesła, markizę i pewnie coś jeszcze, czego nie wymieniłem, to samochód ten nie wydaje się ociężały. Ani podczas przyspieszania, ani w trakcie hamowania czy skręcania.
200-konny, benzynowy silnik TSI, znany choćby z Golfa, wyposażony w system bezpośredniego wtrysku i turbosprężarkę, świetnie radzi sobie podczas startów spod świateł oraz w środkowym zakresie obrotów. Dba o to sensowny moment obrotowy wynoszący 350 Nm. W VW Arteonie silnik ten może mieć nawet 280 koni, więc jakby dla kogoś California była za słaba, z pewnością można coś z tym zrobić bez większych ingerencji w "hardware" (bo uzyskania 320 koni, jak w Golfie R, to bym się już nie podejmował).
My natomiast cieszymy się, że nie podróżujemy niepopularnym w USA, a szczególnie w Los Angeles, pochodzącym z Wolfsburga, dieslem... pewnie domyślacie się dlaczego... choć stojąc w korku, w drodze na Pacific Coast Highway, za kolejną, kopcącą na czarno ciężarówką z napisem "Penske" zupełnie tego nie rozumiem.
Druga rzecz - ta z tych najważniejszych - dotyczy właśnie popularności. Co sekundę, gdy stoimy na światłach czy wtedy, gdy zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcia, ktoś podchodzi i pyta "Czy to nowy bus Volkswagena? A kiedy będzie dostępny w Stanach?". To niesamowite, bo kultura samochodowa Kalifornii jest naprawdę imponująca - co nie dziwi bo jest proporcjonalne do zasobności portfeli jej mieszkańców.
My sami odwracamy cały czas głowy za zabytkowymi muscle carami, nowymi supersamochodami czy napotkanymi, przerabianymi przez Magnusa Walkera, Porsche. Ale jednak, w bogatych dzielnicach L.A., a także już poza nim, gdy podróżujemy w stronę Santa Barbara, przez mniejsze miejscowości, największe poruszenie wzbudza nie wściekło błękitne Lamborghini czy Cadillac na chromowanych, szprychowych felgach podskakujący na swoim pneumatycznym zawieszeniu, a skromny kamper z Niemiec.
A nasza wersja nie jest nawet tą dwukolorową odmianą wersji "Ocean", z pomalowaną na kontrastujący, szary, czerwony bądź granatowy kolor, częścią nadwozia poniżej listwy drzwi. Jest po prostu... czerwona. Ale nawet, gdyby była szara jak nadwiślański świt, już wiemy, że i tak zwracałaby uwagę lokalsów, którzy w ramach tzw. "smalltalku" raczą nas swoimi opowieściami. Na przykład o tym, że mają takiego samego, tylko że starego. Volkswagena T1 (bulik), albo T2 (ogórek), ewentualnie znają kogoś kto ma T3 i w nim długo mieszkał.
Ogólnie mówiąc, wprost nie mogą się doczekać powrotu tego samochodu-ikony na kalifornijskie drogi. Niestety, musimy ich wszystkich, z niejaką przykrością, po kolei informować, że California nie będzie nigdy sprzedawana w USA. Także, jeśli czyta to jakiś Lebowsky to... sorry Jeff... to znaczy "Dude".
Właściwości jezdne domu
Jestem pewien, że w historii testów motoryzacyjnych powyższy śródtytuł pojawia się po raz pierwszy. Ale zanim umrę z zachwytu nad swoją pomysłowością wróćmy do naszego busa. Nasz egzemplarz jest wyposażony po sam dach (dosłownie). Ma więc napęd na cztery koła 4Motion, 7-biegową, 2-sprzęgłową, szybką skrzynię - o jej zaletach nie trzeba nikogo przekonywać, jako że VW od lat jest pionierem we stosowaniu skrzyń DSG. Oczywiście, Kalifornię można też kupić z silnikiem diesla, lub słabszą 140-konną benzyną i skrzynią ręczną, ale podczas tego wyjazdu nie jest nam dane żadnej z tych "budżetowych" opcji przetestować.
Testujemy za to adaptacyjne zawieszenie tzw. DCC (można je ustawić w trzech położeniach - comfort, normal i sport). Konkretnie podczas przejazdu z hipisiarskiego Ojai, przez góry w stronę pustyni i miejscowości Maricopa, gdy drugiego dnia ścigam motocyklistę, który nie może zrozumieć, dlaczego w zakrętach (a jest to droga, która w moim mniemaniu może się równać z najlepszymi alpejskimi przełęczami) taki wielki bus dotrzymuje mu kroku. Spróbujcie znaleźć drugiego takiego kampera, tych rozmiarów, który coś takiego potrafi... spróbujcie przejechać taką trasę w tym tempie zwykłym kamperem. No właśnie.
Chociaż na tych kalifornijskich drogach nie spotykamy dużo ruchu, później, podczas powrotu do L.A. doceniamy też wszystkie systemy wspomagające jazdę. Na przykład ACC z Front Assist, który automatycznie dopasowuje prędkość do prędkości poprzedzającego pojazdu i utrzymuje wybraną przez nas odległość. W razie zagrożenia, przy użyciu systemu radarowego rozpoznaje niepokojąco małą ilość przestrzeni do samochodu przed nami i pomaga skrócić drogę hamowania. System ostrzega też kierowcę sygnalizacją akustyczną i optyczną oraz krótkim szarpnięciem hamulców - ale nie na szczęście nie musieliśmy się nigdy do tego uciekać - tak jak do systemu wspomagania nagłego hamowania, mającego zminimalizować skutki nieuchronnego wypadku.
W Hollywood, gdy przedzieraliśmy się w stronę punktu widokowego, by zrobić zdjęcia samochodu ze słynnym białym napisem, przydał się za to Autohold i Hill Holder, a także, jako że męczył nas okrutny jetlag (na miejscu byliśmy jedynie 3 dni) asystent zmęczenia kierowcy. W ruch poszły vouchery do Starbucks i hektolitry kawy później, w związku z chaotycznym ruchem w Los Angeles - czyli tym, że amerykanie jadą każdym pasem z równą prędkością i zmieniają je bez kierunkowskazów - korzystaliśmy już tylko z "Side Assist", czyli asystenta zmiany pasa, ostrzegającego przed pojazdami znajdującymi się w martwym polu.
Wygodne spanie w samochodzie
W samochodzie spaliśmy dwa razy. Raz na górującym nad oceanem i PCH wzgórzu, wśród palm i wysokich traw, gdzie zorganizowano zaimprowizowane obozowisko. Drugiej nocy na pustyni. Na ogromnym, suchym jak wiór ranczo, przez które przetaczały się słynne "tumble weeds", czyli okrągłe, pozbawione korzeni, toczące się, żywe krzaki, które potrzebną do życia wilgoć czerpią z powietrza. Za każdym razem spałem na dole. Redaktor naczelny Autokultu, Mariusz Zmysłowski słusznie twierdził, że jest bardziej odporny na zimno i słusznie, bo w obydwu miejscach temperatury w nocy spadały do 7 st. a na oceanem krew w żyłach dodatkowo mroził lodowaty wiatr.
Pomijając temperatury jednak - dogrzewaliśmy się porządnie dzięki Webasto, oraz grubym śpiworom - nasz dom na kółkach, poza tym, że okazał się świetnym samochodem i np. bez problemu przejechał przez grząskie koryto wyschniętej rzeki (4Motion), to w 15 ruchach ręki stawał się bardzo wygodnym lokum. OK, przyznam od razu - nie musieliśmy w nim niczego gotować, a myliśmy się w prysznicach YMCA, w miasteczku obok, ale i tak byliśmy pod wrażeniem tego, jak liczne schowki połknęły z łatwością nasze rzeczy i sprzęt (ja miałem np. dwie i pół walizki).
Zaimponowało nam, jak szybko i łatwo rozkłada się elektrycznie sterowany dach, pod którym znajduje się górne "spanie". A także, jak łatwo się on składa i jak kompaktowy jest po złożeniu, kiedy nie widać wcale, że California to właściwie jakiś inny rodzaj busa, niż zwykły Transporter czy Multivan. Jednak najlepszą cechą tego samochodu jest to na ile sposobów można konfigurować jego wnętrze i jak sprytnie wszystko jest upakowane, tak by maksymalna ilość funkcjonalnego sprzętu zajmowała jak najmniej miejsca.
Na przykład - przednie fotele odwracają się o 180°, formując salon, po wysunięciu, schowanego obok tylnej kanapy, kuchennego stolika. W przesuwanych drzwiach znajduje się drugi stolik, do którego dołączone są dwa krzesła, o których wspominałem już wcześniej, schowane w klapie bagażnika. W bagażniku zaś, poza prysznicem i wygodną półką (z niej, materaca, który się na niej znajduje, oraz tylnej kanapy powstaje dolne łóżko), znajduje się wyjmowana latarka. Poza nią, bus obfituje w różnego rodzaju inne źródła światła, lampki do czytania etc.
Natomiast jeśli komuś zależy na tym, by się wyspać i się światła pozbawić, każde okno można zasłonić za pomocą wbudowanej w nie rolety - oprócz tych w przednich drzwiach, w które montuje się specjalne kawałki nieprzepuszczalnego materiału, przyczepiane na magnesy.
Nogi do zewnętrznej markizy, wysuwanej za pomocą chowanej w jednej z szuflad korby, też są w tą markizę wbudowane. Muzyka spokojnie się sączy przez bluetooth, prosto z systemu Composition Media z synchronizacją ze smartfonem (w moim przypadku Apple Car Play), gdy nasza dwuosobowa załoga na każdym finalnym przystanku sączy z niejaką przyjemnością, kolejne łyki Corony, podziwiając niesamowite zachody słońca, sprawiające, że w tym stanie naprawdę można się zakochać i pisać mu serenady.
Leaving California
Nie jestem fanem Maroon 5, ale skoro od piosenek zacząłem, to piosenką kończę. Czas opuścić Kalifornię. A zanim Mariusz Zmysłowski opisze naszą przygodę w tym niesamowitym amerykańskim stanie, ze szczegółami i dzień po dniu - z czego będziecie się mogli dowiedzieć o tym, że musieliśmy się razem kąpać pod otwartym, publicznym prysznicem YMCA, dzięki czemu znamy się już trochę lepiej niż byśmy chcieli - ja postaram się podsumować naszą przygodę z tym wyjątkowym samochodem.
Owszem, gdybyśmy chcieli podróżować nim we czwórkę musielibyśmy utrzymywać większy porządek i mniej swobodnie dysponować miejscem. Najprawdopodobniej też, dobrze byłoby, gdyby były to nasze życiowe partnerki, bo w łóżkach na górze i na dole musielibyśmy spać przytuleni do naszych "plus jeden". Ponad to jednak USA opuszczam z silnym poczuciem, że właściwie, do podróżowania przez jakikolwiek kontynent nic więcej niż taki rodzaj kampera nie jest potrzebne.
Dlaczego? To proste. Jest wyposażony i prowadzi się, jak normalny samochód. Jest szybki, aerodynamiczny i niewiele pali (nam jakieś 9 l/100 km, a nie obchodziłem się z nim delikatnie). Łatwo go też zaparkować. Pomyślcie nie tyle o amerykańskich parkingach co o wąskich uliczkach Toskanii czy Algarve. Do tego, jakby ktoś nie potrafił tego zrobić, to California może go przy parkowaniu wyręczyć.
Na dodatek, w porównaniu z dużym kamperem, California jest świetnie wykonana. Skóra, alcantara, imitacja pobielonego drewna tekowego, elegancki dywan z tyłu, zimne w dotyku aluminium - wolę jakość Volkswagena, niż zdawanie się na poczucie estetyki losowego producenta zabudowy. Poza tym niczego jej nie brakuje, szczególnie jeśli spojrzymy na nią przez pryzmat nowoczesnego kempingu, w którym dostępne są normalne łazienki. A jak udowodniliśmy śpiąc w niej "na dziko" przez dwie doby - daje sobie także radę, jeśli kempingu zabraknie.
Najważniejsze jest jednak to, że dzięki niej odbyliśmy niezliczone ilości rozmów z wieloma ciekawymi jej i nas osobami, które z tego miejsca chciałbym serdecznie pozdrowić, nawet jeśli nie mogą tego przeczytać po polsku.
Artykuł powstał we współpracy z marką Volkswagen