3 dni na serpentynach. Dzień pierwszy: Lexus LC500
Trzy dni, trzy samochody. Pozornie różne, a jednak mające wspólne mianowniki. Każdy na swój sposób niesamowity. Każdy musiał stawić czoła tym samym, krętym, greckim serpentynom, oplatającym góry wyspy Rodos. Pierwszego dnia dostałem do ręki kluczyki do maszyny, należącej do gatunku, o którym sądziłem, że jest na wymarciu.
Już kilka lat temu, pisząc test niesamowitego Audi RS5 Cabriolet, stwierdziłem, że samochody z wielkimi, wolnossącymi V8 to wymierający gatunek. Jedni powiedzieliby, że takie maszyny, jak wszystkie dinozaury, są skazane na wyginięcie, bo nie nadążają za współczesnym światem. Ja jednak uważam, że sportowe coupé to szlachetna klasyka gatunku, która hołduje wszystkiemu, co było najlepsze w motoryzacji i czapki z głów przed tymi, którzy o tym pamiętają i kultywują tradycję wyczynowych maszyn.
Kluczyki, o których napisałem we wstępie, należały do Lexusa LC500, modelu, którym Japończycy zawstydzili swoich wielu konkurentów, pod wieloma względami i pokazali, że gran turismo z wolnossącymi V8 pod maską mają się wyjątkowo dobrze.
Sercem LC500 jest 5-litrowy motor V8, z którego moc trafia na tylną oś. Jednostka ta ma niespotykany system zmiany cyklu pracy (Otto-Atkinson) i współpracuje z równie nietypową przekładnią – aż 10-biegowym automatem. Wyjątkowy układ napędowy kryje się pod wyjątkowym nadwoziem. Gdy przemierzałem kolejne wioski i małe greckie miasteczka, nie było osoby, która nie odwróciłaby głowy za klasycznym nadwoziem zdobionym detalami tak wymyślnymi, jakby szkicowała je sama matka natura. W szczegółach Lexusa LC500, wyglądających jak ze snu technokraty, jest zaszyty organiczny charakter, dzięki któremu gran turismo z Japonii nie wygląda jak robot na kołach, tylko techniczne dzieło sztuki.
We wnętrzu LC500 znajdziemy dokładnie ten sam, techniczno-organiczny sznyt. Gładko poprowadzone przetłoczenia i krawędzie łączą się z futurystycznymi zegarami, a HUD rozświetla szybę nad deską rozdzielczą pokrytą świetnej jakości skórą i Alcantarą. Nawet klamki wyglądają w LC500 nieszablonowo.
Wszystko to stało się jednak elementem marginesu, gdy pierwszy raz docisnąłem gaz do podłogi. Skrzynia w ułamku sekundy zredukowała, V8 weszło na obroty i w tym momencie wszystkie liczby, którymi wszyscy producenci się szczycą wolnossące 5 litrów rozsadziło w pył. 3,9 s do setki? A może 3,2? Kto da więcej? 2,5? Też da się zrobić. Tylko co z tego?
Lexus LC500 osiąga setkę w nieważne ile i robi to z pomocą nieważne ilu koni mechanicznych. Co jest istotne, to fakt, w jaki sposób wszystko się odbywa w tym samochodzie. Jeśli już kupisz sobie sportowy samochód, to ile razy wyciśniesz z niego maksimum? Ile razy nacieszysz się w pełni tymi liczbami, którymi będziesz się chełpić przed kolegami? Cała otoczka, która sprawia, że subiektywne wrażenia z jazdy są kompletne i w pełni satysfakcjonują – to jest to, czego nie zagwarantują najlepsze papierowe wyniki.
Wstęgi asfaltu które wiją się między kolejnymi miasteczkami Rodos to idealne miejsce, by spróbować wydobyć z tylnonapędowego gran turismo jeszcze więcej. Ku mojemu zaskoczeniu w pierwszym, trochę za późno dohamowanym zakręcie LC500 okazał się zaskakująco podsterowny. Wystarczy jednak odrobinę doświadczenia za sterami tej maszyny, żeby wyczuć jak ją prowadzić po kolejnych łukach, by to tył pracował chętniej niż przód.
Lexus dobitnie pokazał, że w czasach, w których wszyscy dążą do tworzenia coraz bardziej oszczędnych samochodów, jest jeszcze miejsce na to, by w ofercie, w której rozwój hybryd gna jak lokomotywa (elektryczna), znalazło się miejsce na prawdziwie klasyczną maszynę.
Każdy, kto siedział już w LC doskonale rozumie mój entuzjazm. Jednak gdy pierwszego dnia wsiadałem za stery Lexusa LC500, myślałem, że zabieram się za posiłek od deseru. Byłem w błędzie. Już wkrótce przeczytacie dlaczego.