Zakup dobrego auta używanego to droga przez mękę. A spróbuj takie sprzedać!
Jak trudno sprzedaje się młode, zadbane auto z polskiego salonu i małym przebiegiem? Przez szczery opis wielu klientów brało mnie za oszusta, a po rozmowach z zainteresowanymi przekonałem się, że większość wolałaby kupić od handlarza wóz "po 70-letnim Niemcu". Dopiero usunięcie z ogłoszenia "niewygodnych faktów" wzbudziło zainteresowanie.
27.07.2020 | aktual.: 22.03.2023 10:47
Przyszedł dzień, kiedy wystawiłem na sprzedaż swoją 5-letnią, używaną od nowości skodę. Auto nienaganne, choć mało atrakcyjne wizualnie, ale z dwiema cechami, które - jak początkowo myślałem - miały pozwolić liczyć na szybką sprzedaż i dobrą cenę: "pierwszy właściciel" i "niski przebieg", które były zgodne z prawdą. W ogłoszeniu wymieniłem zarówno zalety, jak i wady auta. To był mój pierwszy błąd.
"Takiego auta nigdy bym nie kupił!"
Po blisko miesiącu bez potencjalnych kupców spotkałem się z kolegą, któremu pokazałem ogłoszenie.
– Nie, że nie kupiłbym tego auta, ale nawet bym nie zadzwonił. Widać, że jesteś handlarzem i do tego oszustem – zganił mnie ironicznie kolega, który wie sporo na temat kupowania i sprzedawania używanych samochodów. Wie też, jakie auto sprzedaję, ale postawił się w roli osoby, która przegląda ogłoszenia.
Zwrócił uwagę przede wszystkim na to, że jestem zbyt uczciwy. Nie dość, że wspomniałem o serwisie olejowym, który miał miejsce w dniu wstawienia ogłoszenia, to jeszcze napisałem m.in. że auto miało drobną przygodę, która nie naruszyła żadnych mechanizmów, ale drzwi i klamka były malowane. Argument, że mogłem pokazać potwierdzające to zdjęcia, nic nie dał.
- Myślisz, że ludzie wierzą w uczciwych sprzedających? Wiesz, jak to czytają? Tak: "auto było walone, a handlarz się wybiela" – ostro skrytykował kolega.
Pomyślałem, że pewnie ma rację i zmieniłem treść ogłoszenia na:
"Auto w świetnym stanie. Bezwypadkowe, wszystko serwisowane na bieżąco, jestem pierwszym właścicielem. Data pierwszej rejestracji 1.12.2014. Gaz założony w 2018 r. Instalacja Lovato".
Zadziałało! Telefony się rozdzwoniły.
"Ja panu powiem, co pan ma"
Odezwał się do mnie człowiek, który "wiedział" o moim samochodzie więcej niż ja. Dowiedziałem się, że:
- moje auto jest nic nie warte, bo ma mały przebieg,
- jak auto jest dobre, to przez 5 lat ma \nalatane\ 200 tys. km,
- silnik w moim aucie nie jest dobry,
- najlepszy silnik w tym modelu to 1.6, nieoferowany już w tym roczniku, ale jakbym się postarał, to by mi wyprodukowali (w roku, kiedy już zakończono w ogóle produkcję tego modelu przyp. red.),
- instalacja gazowa, którą mam nie nadaje się do tego modelu,
- instalacja gazowa, którą mam, jest niepoprawnie założona i współczuje komuś, kto kupi ode mnie ten samochód i nie chciałby być w jego skórze (przypomnę tylko, że nie widział samochodu),
- sam ma lepsze auto - 3-letnie z przebiegiem 20 tys. km (patrz podpunkt 2).
Najwyraźniej chciał z kimś porozmawiać, bo nawet przez sekundę nie wykazał zainteresowania zakupem.
Nie mniej "ciekawą" wiadomość otrzymałem od innej osoby:
"Jak chcesz się pozbyć problemu i zapomnieć o swojej pomyłce, z którą przez 6 lat żyłeś, to przywiozę 20 tys zł i będziesz miał z głowy. Od razu nastrój się poprawi. Przyjmujesz ofertę?”
Tak, humor mi się poprawił, ale dla tego pana ogłoszenie przestało być aktualne. Po kilku kolejnych telefonach zacząłem podejrzewać, że ludzie wiedzą więcej ode mnie nie tylko o tym aucie, ale też o tym, co ja sam myślę.
Następnie zadzwonił pewien starszy pan. Był wyraźnie zainteresowany skodą, ale tylko do momentu, gdy zacząłem mu wyjaśniać historię auta, tak by po przyjeździe nic go nie zaskoczyło:
"Tak, jestem pierwszym właścicielem. Formalnie drugim, ponieważ auto kupiłem na działalność, więc pierwszym był bank, a ja go wykupiłem z leasingu, ale samochód osobiście odbierałem w salonie…."
I tak już mnie pewnie nie słuchał. Wiem, że strzeliłem sobie wtedy w stopy i nawet wywaliłem cały bębenek rewolweru. Słowo "formalnie" trafiło w kość, a "bank" oderwało stopę. Człowiek po drugiej stronie słuchawki pewnie usłyszał to mniej więcej tak:
"Jestem oszustem-handlarzem, który chce cię władować na minę, a teraz nawija makaron na uszy.”
– Nie oszukuj, ale zacznijmy od tego, że nie możesz mówić prawdy, przynajmniej nie na początku – doradził inny kolega. – Ludzie szukają aut typu "idealny, nic nie stuka, nie puka, można wracać na kołach", a nie dobrego pojazdu od uczciwego człowieka. Handlarzom nie wierzą, ale chcą wierzyć. Osobom prywatnym nawet nie chcą. Pomyśl o przekręceniu licznika do przodu o jakieś 50 tys. km – żartował.
Mam wrażenie, że rynek za bardzo przyzwyczaił ludzi do aut z przebiegiem 180 tys. km. Jedna z osób mi to wprost powiedziała: "panie, 70 tys. km to jakby auto było 2-letnie, a nie 5-letnie i to jeszcze na firmę".
No tak, na firmę to musi być zajechane, bo "firma" oznacza spędzanie czasu non stop za kierownicą.
Po ponad miesiącu czekania na realnie zainteresowanych kupnem – przyjechał tylko jeden człowiek, ale zrezygnował ze względu na kolor – pomyślałem, że ludzie nie szukają dobrego auta, tylko ładnego, nie z niskim przebiegiem, lecz udokumentowanym 180 tys. km. Sam teraz oglądam różne auta i mam wrażenie, że jestem za młody, żeby "uczciwie" sprzedać samochód. Powinienem być 70-letnim Niemcem, który jeździł tylko…. (tu wymyśl dowolną historię).
Ciekawy przypadek i umowa, której handlarz by nie podpisał
Kiedy stwierdziłem, że w sumie to aż tak mi nie zależy na sprzedaniu skody, wszak jest to auto bezproblemowe, napisała do mnie pewna kobieta, która chciała umówić się na oględziny. Była dokładnie w tej samej sytuacji co ja, tylko po drugiej stronie.
Pełne rozczarowań poszukiwania spełzły na niczym. Prawie się poddała, a chciała tylko kupić auto dobre, a nie piękne. Liczył się stan i historia, a nie legendy o 70-letnich Niemcach. "Problemem" było to, że kompletnie się na samochodach nie zna, a całą wiedzę oparła na jednym poradniku, który sam napisałem:
Dzieło przypadku sprawiło, że miała obejrzeć samochód z kolegą, dokładnie tym, który doradzał mi w sprawie ogłoszenia. Miał z nią przyjechać, obejrzeć auto, ocenić jego stan i podpowiedzieć, czy jest warte ceny. Zbieg okoliczności skrócił to wszystko do "kupuj, bo jest warte tej ceny", a "oględziny" polegały ostatecznie na dowiezieniu skody pod dom i sfinalizowaniu transakcji.
Dzień wcześniej wysłała mi umowę sprzedaży, choć jej nie potrzebowała, bo wystawiłem fakturę. To wzbudziło we mnie podejrzenie, że być może czytała inny mój artykuł, dokładnie ten:
Natomiast treść umowy dała mi niemal pewność, że została przygotowana na podstawie wskazówek umieszczonych w którymś z moich artykułów. Chodzi przede wszystkim o zapis:
"Sprzedający deklaruje, że samochód nie brał udziału w żadnym wypadku drogowym. Sprzedający poinformował kupującego o (...). Sprzedający deklaruje, że przebieg pojazdu zgadza się ze wskazaniami drogomierza wpisanymi w dniu zawarcia umowy".
Jak się okazało, dokładnie tak było. Mam wrażenie, że mało który handlarz podpisałby taką umowę, ale ja handlarzem nie jestem, choć tak czułem się przez ostatni miesiąc.