18‑latek wyprzedził ich i wcisnął hamulec. Ewelina Wiercioch mówi, jakiej chce kary
- Nie wyobrażam sobie, że mogłabym wsiąść na rower i czerpać z tego przyjemność - mówi dziś Ewelina Wiercioch, która rok temu z mężem trenowała na drogach Podhala, gdy młody kierowca postanowił "dać im nauczkę". Skutki tego zdarzenia małżeństwo tatrzańskich przewodników odczuwa do dziś.
26.06.2021 | aktual.: 14.03.2023 16:02
To miała być przyjemna sobota. W weekend w czerwcu 2020 r. Ewelina i Grzegorz Wierciochowie, przewodnicy tatrzańscy, którzy byli też ratownikami TOPR-u, postanowili potrenować na rowerach w okolicy Niedzicy. W końcu w tej branży sprawność fizyczna to podstawa.
Na bocznej drodze między Frydmanem a Krempachami usłyszeli klakson zbliżającego się z tyłu samochodu. Jego kierowca podjechał, odsunął szybę i zaczął przeklinać. Potem wyprzedził parę, zjechał na prawo i gwałtownie zahamował. Małżeństwo uderzyło w tył auta i wpadło do rowu tuż przed betonowym przepustem. Skończyło się na ranach, a nie kalectwie czy śmierci. O tym, jak to zdarzenie wpłynęło na ich życie, rozmawiam z Eweliną Wiercioch.
Zobacz także
Tomasz Budzik, Autokult.pl: Jak doszło do zdarzenia, w wyniku którego przed rokiem zostaliście państwo poszkodowani?
Ewelina Wiercioch: Staram się nie wracać do tego, co się stało, tak jest łatwiej. Po ponad roku ruszył proces. Będzie on dotyczył tylko mnie, bo w przypadku męża uznano, że kierowca popełnił tylko wykroczenie. W moim przypadku jest to par. art. 177 par. 1 KK (spowodowanie wypadku w wyniku naruszenia zasad bezpieczeństwa w ruchu, za co grozi do 3 lat więzienia – przyp. red.).
Sprawcą był młody człowiek, mający prawo jazdy dopiero od 3 miesięcy. Czy wytłumaczył jakoś swoje zachowanie?
Nie, nie tłumaczył się specjalnie. Do dziś nie wiem, dlaczego tak postąpił. Nie mam zielonego pojęcia, skąd wzięła się ta agresja. Był trzeźwy. Jechał z kilkoma młodymi osobami. Myślę, że mogło być tak, że one podsycały tę atmosferę. Ale to tylko jedno z kilku moich przypuszczeń. Chyba kierowca, który spowodował wypadek z naszym udziałem, widział nas jako przeszkodę w osiągnięciu swojego celu. Może nie dostrzegł w nas po prostu ludzi? Trudno zgadywać, filozofować.
Jakie były dla państwa skutki tego zdarzenia?
Miałam zupełnie "skasowany" bark. Trzeba było przeprowadzić dwie operacje, ostatnia miała miejsce w lutym 2021 r. Rekonwalescencja nie dotyczyła tylko ciała. Chodziłam po górach i w ten sposób ratowałam swoją psychikę, ale mocno się to na mojej głowie odbiło. Musiałam chodzić do psychologa, żeby poradzić sobie ze stresem, który przeżyłam. Dzisiaj jest już lepiej, bo minął rok, a ja wykonałam ciężką pracę, żeby dojść do siebie.
Finansowo również się to mocno na nas odbiło. Mąż pracował, ale ja przez osiem miesięcy nie mogłam. Moja niedyspozycja dodatkowo zbiegła się w czasie z pandemią i związanymi z nią ograniczeniami. Teraz, już w dobrej formie, z nadzieją czekamy na zbliżający się sezon.
Rozpoczął się proces sprawcy wypadku. Uważa pani, że dobrym środkiem zaradczym byłby dla niego zakaz prowadzenia?
Chciałabym długiego zakazu i wielu godzin prac społecznych w trudnym miejscu. Na przykład w szpitalu. Chciałabym, żeby się czegoś nauczył, żeby "odrobił" swój czyn, nabrał rozsądku. Mam nadzieję, że system jest szczelny i prawo będzie skutecznie egzekwowało taki ewentualny zakaz. Sądzę, że przy obecnym nastawieniu, gdyby mógł jeździć, mogłoby się to skończyć dla kogoś źle.
Z pani wpisów w mediach społecznościowych wynika, że wróciliście państwo na rower. Czy było to trudne?
Paradoksalnie nie. Pojechaliśmy na ścieżkę rowerową, więc powrót był łatwy. Teraz mało jeździmy po drogach publicznych. Nie czuję wielkiego strachu, ale też nie ma we mnie potrzeby jeżdżenia na rowerze. Rok temu byliśmy z mężem mocno "wkręceni" w dwa kółka. Jeździliśmy bardzo dużo. Teraz rowery są naprawione, ale głównie stoją w garażu. W tym roku praktycznie nie jeździmy, nie robimy też treningów rowerowych.
Co czuje i myśli pani, jadąc na rowerze po publicznej drodze, kiedy z tyłu zbliża się samochód?
Nie mam dużego lęku. Ale jest tak po części dlatego, że jeśli już wyjeżdżamy na rowerach na drogę publiczną, to na taką, gdzie nie ma intensywnego ruchu samochodowego. Jednak ostatnio kilka osób z naszego otoczenia miało wypadki na rowerze. Kiedy moja córka bierze rower i jedzie do znajomych, jestem strasznie zdenerwowana.
Może teraz zaczniemy więcej jeździć z mężem. Otworzyła się Słowacja, tam jednak jest bezpieczniej. Pewnie zabierzemy też rowery na wakacje do Włoch. Tam też jest inna kultura jazdy. W Polsce, przy tak dużym ruchu samochodowym, nie wyobrażam sobie, że mogłabym wsiąść na rower i czerpać z tego przyjemność. Teraz wolę więcej trenować w górach. Tam nie ma samochodów, moje bezpieczeństwo bardziej zależy ode mnie.
Czy po wypadku zmieniło się również pani zachowanie i postrzeganie sytuacji za kierownicą samochodu?
Pewnie więcej zauważam. Ja zawsze szanowałam rowerzystów i pieszych. Ale zauważam ogromną agresję. Mieszkam na Podhalu i tu ruch jest bardzo duży. Spieszący się turyści, transportowcy w busach, którzy chcą wyrobić swoje normy, to wszystko powoduje masę gniewu. Wydaje mi się, że tej agresji na drogach jest coraz więcej. Ogólna kultura jazdy też kuleje. Myślę, że wielu kierowców po prostu za szybko chce dojechać do celu. Niektórzy za kierownicą uważają się za panów świata. Nie myślą o innych na drodze.
Pandemia koronawirusa zmieniła sposób korzystania ze środków transportu - na drogach widać coraz więcej rowerzystów. Zmiana prawa napisała na nowo relację pomiędzy kierowcami a pieszymi. Ale wciąż Polska to z punktu widzenia ruchu drogowego niebezpieczny kraj. Jak pani sądzi, czy to problem infrastruktury, czy też czegoś brakuje polskim kierowcom?
Mamy bardzo słabej jakości drogi. W wielu miejscach jest dziura na dziurze. Ścieżek rowerowych nie ma prawie w ogóle, a te, które są, to jest po prostu "ściema", jak od Ronda Kuźnickiego do Kuźnic czy pod skocznię. Trudno to nawet nazwać ścieżką rowerową, ponieważ często chodzą po niej piesi, bo ci też niestety często nie szanują przepisów i korzystają ze ścieżek jak z chodników. O wiele lepiej jest na Spiszu. Przybywa tam ścieżek rowerowych, asfalt na drogach publicznych jest lepszy.
Ostatnio zaszły zmiany w przepisach o przejściach dla pieszych. To kolejna obok rowerzystów grupa uczestników ruchu, których nie chroni karoseria. Czy myśli pani, że z czasem i u nas będzie bezpieczniej na "zebrach"?
Chcę wierzyć, że będzie lepiej. Teraz patrzę na to z punktu widzenia mieszkanki Podhala. Tu jest gigantyczny ruch samochodowy i częściowo Dziki Zachód. Mam nadzieję, że to się poprawi. Sama jeszcze nie doświadczam tych zmian, choć zdarza się, że kierowcy puszczają pieszych na pasach. Ale wierzę w to, że możemy się bardziej szanować.
Zbliża się sezon turystyczny. Czy jesteście do niego w pełni gotowi rok po zdarzeniu, w którym wzięliście udział?
Ten sezon nie będzie całkiem normalny. Pracujemy głównie na Słowacji, a tu przepisy związane z koronawirusem nie każdemu pozwalają na wjazd. Nie każdy jest zaszczepiony, nie każdy chce się szczepić, dla nas może to oznaczać mniejszą liczbę klientów. Ale liczymy na to, że ten sezon będzie całkiem udany. Jeśli chodzi o nasz stan fizyczny, to jeszcze nie w pełni udało się zniwelować efekty zdarzenia sprzed roku, ale jesteśmy na bardzo dobrej drodze. Ja jeszcze walczę z psychiką, ale to już nie jest ta skala problemów, z jaką mierzyłam się pół roku czy rok temu. To nie jest tak, że obawiam się ryzyka w górach. Obawiam się go wyłącznie na drogach.