2200 km elektrykiem dla starych porsche na plaży z ograniczeniem prędkości. Czas na Petro Surf!
Wyobraźcie sobie kilkadziesiąt chłodzonych powietrzem porszaków pędzących w szaleńczej szarży po plaży szerokiej na kilkaset metrów. Niektóre z nich mają na dachach deski surfingowe, inne wypłowiały lakier i zardzewiałe drzwi, a powierzchnie ich szyb bocznych wypełnione są po brzegi naklejkami. Brzmi abstrakcyjnie? Właśnie dlatego musiałem zobaczyć to na żywo!
Chociaż za kierownicą większości tych aut siedzą faceci w vansach i flanelowych koszulach, to wyjątkowe wydarzenie nie dzieje się w Kalifornii, a na dwóch wyspach – niemieckiej i duńskiej, przez zdecydowaną większość roku opanowanych przez majętnych emerytów. Wyspach, które zachwycają swoją minimalistyczną, surową florą, i które raz do roku zamieniają się w prawdziwy raj dla miłośników starych porsche. Wyspach, które możecie znaleźć pod nazwą Sylt oraz Romo. To właśnie cel naszej podróży. Pozostało tylko wybrać auto.
"Don’t be another brick in the wall"
Postawienie na konia o numerze 911 byłoby zbyt oczywiste. Potrzebny był samochód, który się wyróżni, coś bardziej pretensjonalnego… Tak oto w czwartkowy poranek otrzymałem kluczyki do taycana cross turismo wyposażonego w namiot dachowy.
Czy to rozsądne zakładać dodatek o aerodynamice cegły na dach elektryka? W żadnym wypadku. Czy było warto? Zobaczymy, na przemyślenia będzie dużo czasu. Przed nami prawie 1100 km, które według wbudowanej nawigacji uwzględniającej postoje na ładowanie, powinniśmy pokonać w niecałe 14 godzin.
Godzina zero
Nie mogę powiedzieć, że jestem fanem samochodów elektrycznych. W zasadzie jak większość nowych aut są mi raczej obojętne. Mają swoje zalety i – tak – mają też wady, ale trzeba pamiętać, że wykorzystują technologię, która, choć powstała wcześnie, to jej rozwój został zatrzymany i teraz jest gdzieś między raczkowaniem a wydalaniem zjedzonych klocków lego. Autom spalinowym zajęło przecież sto lat, zanim osiągnęły swój szczyt na przełomie wieków.
Za paręnaście lat zasięg już na bank nie będzie problemem, a firmy będą prześcigały się w coraz to bardziej efektywnych sposobach na gospodarowanie energią. Że co, nie słychać silnika? Dajcie już spokój, tak jakby z wydechu octavii czy rav4 wydobywała się solówka Keitha Richardsa... Zamiast tak wymyślać, po prostu przyznajmy, że to zwyczajnie jeszcze nie jest ich czas.
A jednak Taycan ma specjalne miejsce w moim sercu. Nie jest to pierwszy egzemplarz, którym jadę i za każdym razem zadziwia mnie, jak dobrze inżynierom udało się odwzorować tutaj ducha Porsche. Bezpośredni i niezwykle responsywny układ kierowniczy oraz zawieszenie, zapewniające idealne połączenie komfortu i sportowej sztywności są nie do podrobienia. Dlatego, kiedy dostałem możliwość przetestowania go w trasie, nie wahałem się ani chwili.
Chociaż zasięg budził pewien niepokój, to cel podróży skutecznie podsycił entuzjazm. Biorąc jednak pod uwagę, że wnioski z trasy spisuję na bieżąco, może się okazać, że za dwa akapity odszczekam wszystko, a sympatia jaką darzę elektryka ze Stuttgartu, legnie w gruzach, zamieniając się w wiązankę złorzeczeń. W drogę!
Pierwsza godzina podróży
Kojarzycie na pewno dźwięk, jaki wydaje z siebie czajnik podczas gotowania wody na kuchence gazowej, prawda? To specyficzny rodzaj gwizdu, czy może świstu, który wywołuje ból każdego centymetra naszego ciała. I właśnie ten dźwięk miał nam towarzyszyć przez kolejnych kilkanaście godzin podróży.
Wielu dziennikarzy podkreśla ciszę, jaka panuje podczas długich podróży samochodem na baterie. I rzeczywiście, stanowi to mocny punkt w kwestii komfortu. Dopóki nie założycie na dach namiotu. Może będzie lepiej.
Trzecia godzina podróży
Lepiej nie jest, ale po piętnastu żartach dotyczących zalewania herbaty dotarliśmy do etapu, który określiłbym znanym zwrotem zakończonym "ale stabilnie". W międzyczasie spotkało nas też miłe zaskoczenie. Bo widzicie, z moich dotychczasowych doświadczeń z samochodami na prąd jest trochę jak z obietnicami polityków — z deklarowanego zasięgu 400 km nie wiedzieć kiedy robi się 200.
Taycan okazał się uczciwy jak harcerz, a w dodatku po włączeniu trybu jazdy Range precyzyjnie określał, z jaką maksymalnie prędkością możemy się poruszać, aby bez problemu dotrzeć do wyznaczonego przez system punktu ładowania i nie spędzić na nim więcej czasu niż to konieczne. Przeważnie były to wartości między 130 a 150 km/h. Pozostało się więc słuchać.
Szósta godzina podróży
Teraz już wiem, co na myśli mieli wszyscy piszący, że zasięg nie jest problemem, infrastruktura jest. W Polsce mieliśmy odbyć dwa postoje na ładowanie i niestety mimo niewielkiej próby nie obyło się bez wpadki. Za Poznaniem dwa z trzech słupków były zepsute. Ocalał oczywiście ten najwolniejszy, więc nasz postój wydłużył się o ponad 40 minut zapoznawania się z ofertą stacji benzynowej.
Kolejny smak coli, przeceniona płyta Piaska, taśma i… no właśnie, taśma! W naszych uszach momentalnie zagrał motyw z "Drużyny A" i już dwie minuty później pracowaliśmy nad poprawą akustyki naszego namiotu. Szybka analiza możliwego przepływu powietrza, wyznaczenie newralgicznych punktów i rolka duct tape’a miały zapewnić upragnioną ulgę.
Dwunasta godzina podróży
Nasze inżynieryjne fikołki i taśma za 7 zł nie dały kompletnie nic, ale za to wystarczyło przekroczyć granicę na Odrze, żeby wjechać do zupełnie innego świata. Tutaj ładowarek o mocy 350 KW jest cała rzesza, dzięki czemu już po 10-15 min postoju można pokonać kolejne 200-250 km. To już ostatni, piąty przystanek. Patrząc na zegarek wiem, że na miejscu czekać będzie piękna nagroda.
Piętnasta godzina podróży
Udało się. Została prosta końcowa, czyli wąski nasyp oddzielający wyspę Romo od stałego lądu. Z prawej strony majaczy soczystym różem wschodzące słońce, odbija się w wodzie, tworząc niemal jednolitą powierzchnię. Surrealistyczny obraz, który lada moment będziemy podziwiać z jeszcze lepszej perspektywy.
Już tylko łuk między wydmy i oto mijamy znak informujący o tym, że wjeżdżamy na ogromną plażę z ograniczeniem prędkości do 30 km/h. Spójrzcie tylko na to! Zmęczenie związane z 16 godzinami podróży odpłynęło w ułamku sekundy. O godzinie 3:40 w nocy wyjąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia.
Zrobiło się zupełnie jasno, a charakterystyczne otępienie przypomniało, że trzeba rozłożyć namiot i iść spać. Jak to zwykle bywa, za pierwszym razem studiowaliśmy instrukcję niczym plan Wilczego Szańca. Za każdym kolejnym wystarczyło parę minut, aby przygotować sobie całkiem wygodne lokum. Zostały cztery godziny, potem budzik oznajmi początek szaleństwa, dla którego tu przyjechaliśmy.
Zabawa z wiatrakami
Pierwsza edycja festiwalu Petro Surf odbyła się w 2018 roku. Pomysł powstał, a jakże, podczas wyjścia na piwo. Organizator Ken Hacke chciał połączyć dwa najbliższe mu światy: surfingu, który dla urodzonych na Sylt był równie naturalny co chodzenie, oraz starych porsche, do których miłość przeszła na niego wraz z genami ojca.
Unikatowa estetyka wydarzenia, przejazdy po plaży i wyjątkowe zdjęcia Vince’a Perrauda były gwarancją sukcesu. Wystarczy powiedzieć, że bilety na tegoroczną edycję rozeszły się w kilkanaście minut. Na szczęście jako zgrana ekipa mediowa, a po części także dzięki uprzejmości Błażeja Żuławskiego mogliśmy uczestniczyć w każdym etapie tego niezwykłego eventu. Czas wstawać!
Dochodzi południe, a plaża zaczyna się zaludniać. Wśród przejeżdżających samochodów łatwo jednak wychwycić charakterystyczny dźwięk starego, sześciocylindrowego boksera. Chociaż wyjątkowo w tym roku szaleństwo na piasku nie zostało uwzględnione w oficjalnym harmonogramie, to i tak większość załóg właśnie tutaj zaczyna swój udział.
Punktem zbiorczym okazuje się budka z hot dogami, rodem wyjęta z hollywoodzkiego pustkowia. Niektórzy widzą się pierwszy raz w życiu, inni jeszcze tydzień temu podbijali wspólnie alpejskie przełęcze. Niezależnie od scenariusza przywitanie i atmosfera jest tak samo serdeczna. Tu nie trzeba się poznawać, tu od razu jest się dobrymi kumplami.
Zgodnie z oczekiwaniami nasz wakacyjny taycan, choć tak różny od aut uczestników, także dostał swoje pięć minut przed licznymi obiektywami, a entuzjazm, z jakim go przyjęli, był zdecydowanie większy, niż się spodziewałem. Ja zostałem zasypany pytaniami, a "mój" samochód… piachem. Po ustawieniu zawieszenia w najwyższej pozycji i wciśnięciu gazu do podłogi poczułem się jak na Dakarze.
Sypkie podłoże, koleiny i usypane przez wiatr pagórki nie zrobiły na elektryku najmniejszego wrażenia, a napęd na cztery koła nawet po wyłączeniu kontroli trakcji nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi, prowadząc wóz jak po szynach. Kolejne auta wjeżdżały i zjeżdżały z plaży, obowiązkowo zaliczając kilka rundek i bączków na piasku przed oficjalnym rozpoczęciem weekendu pod szyldem Petro Surf na torze gokartowym. Abstrakcja!
Kiedy już plażę ozdobiły okręgi sygnowane śladem bieżnika, a zawody kartingowe w modelu Le Mans zostały rozstrzygnięte, nadszedł czas na kolejny, tak charakterystyczny punkt imprezy. Lada moment prom odpływający z portu Havenby wypełni się po brzegi ok. 70 starymi porszakami — od 911T z przyczepą po wściekle niebieskie 993 Carrera RS. Kiedy już poświęciłem należną im uwagę, można było odsapnąć przy currywurście.
Dopływamy na niemiecki Sylt, po którym klasyki ze Stuttgartu rozjadą się jak szarańcza i który przez najbliższe 48 godzin zyska najprawdziwszy GTA effect. O odpowiedni anturaż zadbali witający przybyłe załogi gapie oraz efektowny zachód słońca rozlewający się po pagórkach i rozsianych po nich specyficznych dla tego regionu domkach. Nieznana mi dotąd wyspa zachwyca widokami i stanowi osobliwe połączenie krajobrazów Szkocji i Islandii. A przy okazji jest piekielnie zadbana.
Tylko nie żwirek…
Hotelowe podłączenie zawiodło, więc poranek zaczynamy od wizyty na szybkiej ładowarce, żeby następnie przenieść się na parking przy Samoa Beach. To właśnie tu zaczyna się oficjalna i otwarta dla widzów część Petro Surf 2023. I to właśnie tu przeżyłem pierwszy (i jedyny) zawód tego wyjazdu.
O ile w poprzednich latach wybrane przez organizatorów lokalizacje, jak choćby cały port, zapewniały samochodom przestrzeń, a fotografom niemałe pole do popisu, tak w tym roku poczułem się, jak na środowym spocie Youngtimer Warsaw. Nie mam nic przeciwko, ale nie do końca tego oczekiwałem. Skupiłem się na aspektach towarzyskich, a w czasie, gdy surferzy oddalili się na fale, by podczas rywalizacji stawać na głowie (dosłownie), ja knułem sekretny plan.
Przed 18 było już po zawodach. I jeśli przyjąć, że rzeczywistość jest górą lodową, to ja byłem Titanikiem. Zderzenie nie było jednak bolesne. Wykorzystując magię Instagrama, otwartość ludzi i znajomości nawiązane już wcześniej, zorganizowałem całą ekipę pięknych aut do wspólnej wycieczki między wydmami drogą ulokowaną w samym środku parku narodowego.
Szybko okazało się, że nie tylko ja wpadłem na ten pomysł, a wizyta w tym miejscu stanowiła już tradycję Petro Surf. Na każdym postoju spotykaliśmy stare porsche, inne mijaliśmy jeżdżące w tę i z powrotem. Dźwięk "płaskich szóstek" po raz kolejny przecinał powietrze, a ludzie w tak prosty i urzekający sposób cieszyli się z tego, co ich otoczyło. Ja byłem jednym z nich, jak dziecko w piaskownicy. Dziecko, które nie miało pojęcia, że czeka na nie jajko niespodzianka.
Nowa gra, ale twój ruch
Mając do dyspozycji idealne światło, lokalizację żywcem wyjętą z "Władcy Pierścieni" i kilkanaście aut ukochanej marki nie mogłem nie zwariować. Biegałem z aparatem jak poparzony, organizując kolejne kadry. Na sam koniec zostawiłem przepiękne, czerwone 912 o kryptonimie "Chilli". Auto, które nosiło wyraźne ślady użytkowania go zgodnie z przeznaczeniem, należało do Emila.
Kiedy zaproponowałem przejechanie kilku kilometrów w stronę morza na szybką sesję zdjęciową, w odpowiedzi otrzymałem... kluczyki. Stanąłem zdumiony. Pięć minut później, po wpompowaniu srogiej ilości paliwa potrzebnej do odpalenia auta, mknąłem po zakrętach i rozmyślałem o tym, jak bardzo zmieniła się motoryzacja i jak wciąż, choć rzadziej, potrafi zaskakiwać.
Kocham klasyki, a ich surowość i prostota wywołują u mnie szeroki uśmiech. Nie mogę jednak zapomnieć, że jeszcze dzień wcześniej taki sam uśmiech wywołał u mnie taycan zasuwający po piasku niczym latający dywan, zupełnie jakby się nad nim unosił, przy dźwiękach rodem z filmów sci-fi. I to tych dobrych. Przyszłość motoryzacji nadeszła i choć może została nam narzucona, to od nas będzie zależeć, jak ją wykorzystamy.
Zapadająca po 23 ciemność nakazała zakończyć dzień i się rozjechać. Nazajutrz trzeba będzie wracać, tym razem samochodowym pociągiem. Co to był za wyjazd! Chyba czas zagotować wodę na herbatę...
Specjalne podziękowania dla Filipa Blanka za piękne zdjęcia Taycanów wśród traw.