Toyota TS010 była najbardziej potwornym autem w 24h Le Mans. Potrafiła łamać żebra i topić skórę
Głównym faworytem do zwycięstwa w 24h Le Mans 2021 była Toyota GR010 Hybrid – niesamowity bolid klasy hypercar, który został stworzony właściwie wyłącznie w celu wygrania tego wyścigu. 30 lat temu z tego samego powodu powstała być może najbardziej potworna maszyna, która kiedykolwiek trafiła na tory. To daleki poprzednik, Toyota TS010.
Wszystko, co potrzebujecie wiedzieć o tym samochodzie, zawiera się we wspomnieniu brytyjskiego kierowcy wyścigowego Andy'ego Wallace'a. Wygrał on wszystkie najważniejsze 12- i 24-godzinne wyścigi na świecie. Testował bolidy Formuły 1. W 2019 roku rozpędził Bugatti Chirona do prędkości 490,5 km/h. A jednak to właśnie ten japoński prototyp z początku lat 90. Andy uważa za największego potwora, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia.
"W lutym 1992 roku pojechaliśmy z ekipą 50 inżynierów na przedsezonowe testy na australijski tor Eastern Creek. To auto było stworzone do wyścigów długodystansowych, więc testowaliśmy je bez przerwy przez dziewięć dni, od rana do wieczora. Auto było cholernie szybkie, na tym torze przerażająco szybkie" – wspomina.
"Eastern Creek to szybki tor. Był na nim jeden szczególnie niewdzięczny zakręt. Przejeżdżało się go z pełnym gazem, z prędkością 315 km/h. Pośrodku był na nim garb, przez który przelatywało się pełnym ogniem. Ostatniego dnia na tym garbie usłyszałem trzask i poczułem potworny ból. Okazało się, że złamałem dwa żebra. Moje miejsce za kierownicą zajął Hitoshi Ogawa. Po dwóch godzinach w tym samym miejscu złamał sobie te same dwa żebra" – opowiadał Brytyjczyk.
Szefostwo zespołu na miejscu… nie kryło radości z tych kontuzji. Do 24h Le Mans były jeszcze cztery miesiące, więc wiedzieli, że kierowcy się wyliżą. Na własne oczy przekonali się, że stworzyli potwora. "Auto bardzo mocne! Auto lepsze od kierowcy!" – śmiali się. Taki to był zespół, takie czasy i takie auto. Rzeczywiście na tyle dobre, że pełni jego potencjału nie mógł wykorzystać żaden, nawet najlepszy kierowca świata.
Dobre intencje z potwornymi skutkami
Choć Toyota zdobyła swoje pierwsze zwycięstwo w 24h Le Mans w roku 2018, to zaangażowanie japońskiego zespołu w ten wyścig sięga lat 80. W 1983 zadebiutował sam silnik tej marki w bolidzie Sigma MC75. Już dwa lata później Japończycy przyjechali już z całym samochodem: Toyotą 85C. Kolejne rozwinięcia tego modelu do końca dekady osiągały coraz lepsze wyniki i zaczęły regularnie pojawiać się w pierwszej dziesiątce wyścigu.
Japończycy dostrzegli swoją szansę w 1991 roku w nowych przepisach Grupy C, wtedy topowej dywizji wyścigów długodystansowych. Za sprawą wielkich prędkości (w 1988 roku pobito aktualny do dziś rekord prędkości toru 24h Le Mans – 407 km/h) wzbudzały one wielkie zainteresowanie publiczności, porównywalne z Formułą 1. Wzorem Grupy B i ta formuła stała się jednak śmiertelnie niebezpieczna, więc FIA postanowiła wprowadzić zmiany, które miały ją "ugrzecznić".
Starania te przyniosły jednak dokładnie odwrotny skutek. Podstawowym założeniem nowych przepisów była zmiana dotychczasowych silników turbodoładowanych o pojemności 3,6 litra na mniejsze, wolnossące jednostki V10 o pojemności 3,5 litra (podobne do tych, które od roku 1989 obowiązywały już w Formule 1). Potencjalne straty producenci aut błyskawicznie sobie jednak odbili, i to z nawiązką. Zrobili to, patrząc z dzisiejszej perspektywy, wprost przerażającymi metodami.
Nowy bolid zaprojektował dla Japończyków doświadczony brytyjski inżynier Tony Southgate. W swoim projekcie skupił się on na dwóch priorytetach: osiągnięciu jak najlepszego docisku aerodynamicznego i jak największej mocy z nowego silnika.
By osiągnąć pierwszy cel, auto wyposażono w ogromne spojlery, które w najostrzejszym ustawieniu mogły wygenerować nawet 3301 kg docisku aerodynamicznego przy prędkości ponad 300 km/h. Na szybkich zakrętach kierowcy byli poddawaniu przeciążeniom sięgającym 5 g. Po latach wspominali, że na niektórych torach nie mieli już siły trzymać głowy na wprost i czuli, jak odpływa im krew z mózgu…
Konstruktorzy Toyoty byli jednak nieustępliwi. W pogoni za jak największą mocą zbudowali niesamowitą jednostkę RV10 3500, która z powodzeniem mogła startować wówczas również w Formule 1. Jak przystało na tego japońskiego producenta, zaprojektowana od zera, skomplikowana konstrukcja była niezawodna od samego początku.
Miała tylko dwie wady. Pierwsza ujawniła się już podczas testów przed startami. Gdy zawodnik na prostej drodze odpuszczał gaz, silnik… wybuchał. Jego elementy ruchome były poddawane tak ogromnym siłom w tej kręcącej się do 12 tys. obr./min jednostce, że korbowody w tym momencie się rozciągały i rozrywały blok od środka. Na zmiany inżynieryjne było już za późno. Kierowcom pozostało mieć stale nerwy i nigdy nie odpuszczać gazu na prostych…
TS010 mógł pokazać swoje potworne oblicze również podczas tankowań. Gdy organizatorzy wyścigów odebrali producentom szansę na podbijanie mocy z pomocą coraz większych i lepszych turbosprężarek, ci upatrzyli sobie nową szansę w paliwach. Na tym froncie nastała prawdziwa technologiczna wojna.
Na standardowym paliwie ze stacji benzynowej silnik Toyoty wykręcał 650 KM. Na specjalnym paliwie wyścigowym wynik ten podnosił się do 720 KM. Współpracujący z Japończykami Elf przygotował jednak też specjalną mieszankę na kwalifikacje. Na tych krótkich sesjach wolnossący silnik generował dzięki niej aż 770 KM, a bolid wchodził na zupełnie nowy poziom osiągów.
Przywoływany na początku tekstu Andy Wallace zauważył, że paliwo to zawsze przywożone było na tor w oddzielnym, dziwnym zbiorniku, od którego ludzie z Elfa nie oddalali się na krok. Spytał się ich, czy to zabezpieczenie na wypadek przejęcia składu przez konkurencję. Powiedziano mu, że jest to zabezpieczenie, ale… przed samym paliwem.
"Gdyby kropla spadła komuś na ubranie, przepaliłaby skórę do samej kości. Gdyby zanurzyć w zbiorniku palec, nic by z niego nie zostało. Człowiek by nawet nie poczuł, jak go traci" – usłyszał. Po wlaniu tej mieszanki do auta, kanister nadawał się już tylko do wyrzucenia. Po kilkudziesięciu minutach jazdy na tym paliwie w aucie trzeba było wymienić bak oraz wszystkie przewody paliwowe.
Niespełnione nadzieje i szansa na odwet
Mimo tak bezkompromisowych rozwiązań TS010 nie spełnił do końca pokładanych w nim oczekiwań, choć był tego irytująco blisko. Początki były dobre: japoński bolid wygrał już w swoim drugim starcie w wyścigu długodystansowym na Monzy. Na najważniejszym wyścigu sezonu, 24h Le Mans, zajął jednak drugie miejsce, z niewielką stratą do Peugeota 905.
W 1993 roku w ramach całych mistrzostw rozegrano tylko 24h Le Mans, więc Toyota poświęciła na ten start wszystkie swoje wysiłki. W padoku panowała opinia, że tym razem na pewno wygrają z Peugeotem, bo TS010 jest zwyczajnie lepszy. Niestety dla Japończyków kolejne auta dosięgały pechowe incydenty. Toyota zajęła miejsca od czwartego do szóstego. Peugeot zgarnął całe podium.
Trzeciej szansy pierwszy bolid z serii TS już nie dostał. W roku 1994 nastąpiły kolejne zmiany przepisów, przez które "potwór z Tokio" stał się już niekonkurencyjny. Japończycy byli niemniej zdeterminowani. Co parę lat powracali do Le Mans z kolejnymi TS020, TS030, i następnymi… Lata startów kończyły się jednak następnymi pechowymi incydentami, przez które kończyli na drugich miejscach lub odpadali z wyścigu na dosłownie minuty przed upływem regulaminowej doby. Upragnione zwycięstwo nastąpiło w końcu w roku 2018. Od tamtego czasu Toyota niepodzielnie rządzi w Le Mans. A jak będzie w kolejnych latach? Peugeot powróci na start już w przyszłym roku…