Test: Seat Leon 1.4 TSI po 150 tys. km - sporo wad, jeszcze więcej zalet i... żadnych awarii
Mały, nowoczesny silnik z doładowaniem, niemiecka baza i odrobina hiszpańskiego temperamentu – jak oceniam takie połączenie po 5 latach i 150 tys. km? Poznajcie mojego seata leona 1.4 TSI, który właśnie osiągnął motoryzacyjną dojrzałość.
Seat Leon 1.4 TSI po 150 tys. km - test
150 tys. km to liczba, która budzi spore emocje. Z jednej strony – żaden przebieg, z drugiej - jeszcze do niedawna wartość graniczna dla wielu klientów szukających passatów TDI "po dziadku z Niemiec". 150 tys. km często pojawia się też w komentarzach internetowych znawców. Ich zdaniem to granica wytrzymałości większości nowych "plastikowych" samochodów z "kosiarkami" pod maską.
Z racji, że mojego leona można śmiało zaliczyć do tego grona, z niecierpliwością czekałem, aż licznik wskaże magiczne 150 000. Udało się to bez spektakularnej awarii i innych strasznych rzeczy, które – gdybym dał wiarę choć części komentarzy, jakie widuję pod artykułami – już dawno powinny nadejść. Ale od początku.
Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa
Był wrzesień 2015 roku, gdy biały seat leon ze 125-konnym 1.4 TSI pod maską rozpoczął służbę u jednego z trójmiejskich dealerów marki jako tzw. "demówka" wykorzystywana podczas jazd próbnych. Mówi się, że takie auta nie mają łatwego życia i pewnie jest w tym sporo racji.
Mimo to po kilku miesiącach intensywnej eksploatacji zazwyczaj bez problemu znajdują nowych właścicieli chętnych na praktycznie nowe, ledwie dotarte auto za kwotę znacznie atrakcyjniejszą od pozycji widniejących w cenniku. Jednym z klientów skuszonych taką opcją byłem ja, a właściwie mój tata. Mnie przypadło zadanie znalezienia auta, załatwienia formalności i zakupu egzemplarza, który miał mu służył przez kolejne 3 lata. Z uwagi na dobrą ofertę cenową i 4-letnią gwarancję padło właśnie na leona.
I tak w styczniu 2016 roku podemonstracyjny seat wylądował w ojcowskim garażu. Widywałem go jednak regularnie, jeżdżąc na przeglądy i wymiany oleju co 15 tys. km (w trosce o silnik skróciliśmy zalecany przez Seata, 30-tysięczny interwał). Przebieg – głównie autostradowy – sukcesywnie rósł, by w styczniu 2019 roku dobić do nieco ponad 100 tys. km.
Myślę, że nie stało się nic...
Refren jednego z kawałków zespołu "Wilki" najlepiej opisuje 3 pierwsze lata i 100 tys. km, gdyż przez ten czas nie stało się zupełnie nic. Samochód pojawiał się w serwisie tylko na rutynowych przeglądach i przeszedł dwie akcje serwisowe zrealizowane przy okazji – wymianę tylnych lamp LED, które podobno były przykręcone za mocno i przez to pękały ich mocowania oraz wymianę przycisku świateł awaryjnych – nie mam pojęcia dlaczego.
Wtedy zapadła decyzja o sprzedaży. Odkupiłem leona od taty, bo a) polubiłem ten samochód, b) dokładnie znałem jego historię, c) okazał się zaskakująco bezawaryjny, d) był jeszcze objęty gwarancją do 4 lat lub 120 tys. km, e) kwota, jaką musiałem zapłacić, była atrakcyjna (identyczna z wyceną salonu, który miał przyjąć seata w rozliczeniu przy zakupie następnego auta taty).
I tak w styczniu 2019 roku zacząłem nakręcać kolejne kilometry na koła tego nowoczesnego auta z małym, doładowanym silnikiem pod maską. Do około 115 tys. km bez żadnych problemów. Po tym przebiegu pojechałem na pierwszą (i ostatnią naprawę) w okresie trwania gwarancji.
Trudno mówić tu o awarii, bo problemem były niepożądane dźwięki w drzwiach kierowcy podczas głośniejszego słuchania muzyki. Kłopotem numer 2 była rdzawa plamka w miejscu mocowania teleskopów tylnej klapy – wytarty lakier plus częsty kontakt z wodą zaowocowały powierzchowną korozją.
Pożegnanie z gwarancją i ASO oraz pierwsze wydatki
Tuż po upływie gwarancji, przy przebiegu ponad 120 tys. km, wybrałem się do zaprzyjaźnionego mechanika na gruntowny, pogwarancyjny przegląd. Diagnoza była szybka – trzeba wymienić hamulce, gdyż wciąż oryginalny komplet zbliżał się już do kresu wytrzymałości. Tarcze miały spory rant, a klocki praktycznie nie istniały. Pojawiło się też lekkie zapocenie na uszczelniaczu półosi. Wszystko łącznie z filtrami, świecami, płynami i dużym przeglądem zamknęło się jednak w przyzwoitej kwocie 2500 zł.
Przy około 145 tys. km w deszczowe dni pod maską zaczęły pojawiać się delikatne piski. Winna była rolka paska osprzętu, która po prostu się zużyła. Podjąłem decyzję o wymianie rolek i paska, przy okazji robiąc jeszcze rozrząd, którego wymianę mimo zwykłego, paskowego napędu Seat zaleca dopiero po 210 tys. km(!). Całkowity koszt? 1900 zł. Przynajmniej mam spokojną głowę.
To wszystko. Żadnych awarii, tylko elementy eksploatacyjne plus wpadka z hałasującymi drzwiami i zdzierającym się lakierem. Zawieszenie nadal jest oryginalne, a silnik nie daje żadnych oznak zużycia - od dawna nie dolewam oleju między wymianami. Piszę "od dawna", bo raz, przy około 20 tys. km trzeba było dolać jakieś 200 ml. Potem problem nigdy już się nie powtórzył.
Myślę, że to całkiem niezły wynik, jak na reprezentanta owianej złą sławą generacji "plastikowych kosiarek". Może mam szczęście, a może nowsze auta wcale nie są tak awaryjne – nie mnie to oceniać, ale szczerze sam spodziewałem się większej liczby problemów. Żeby jednak nie było tak kolorowo, teraz co nieco o wadach, bo w końcu niezawodność to nie wszystko.
Hiszpański temperament = komfort do poprawy
1.4 TSI jeździ przyzwoicie, choć nie na tyle, by osiągi nadążały za wyglądem sportowo wystylizowanej wersji FR, więc o emocjach godnych południowca raczej nie ma tu mowy. Nie rozumiem więc dlaczego Seat, a właściwie Volkswagen, zdecydował się na zastosowanie tak bezsensownie twardego zawieszenia.
Jazda leonem po nierównościach nie należy do zbyt przyjemnych. Co gorsza, nie przekłada się to na wciągające prowadzenie. Wersja FR jeździ poprawnie, ale nie lepiej niż konkurencyjny Ford Focus czy Peugeot 308 – a każdy z nich potrafi przy tym sprężyście i cicho pokonać nawet spore dziury. Częściowo zminimalizowałem ten problem, wygłuszając dodatkowo wnętrze. Poprawił się komfort akustyczny na nierównościach, ale z samym resorowaniem wiele już nie zdziałam – ten typ tak ma.
Druga kwestia to samo wnętrze. Materiały wykończeniowe dobrze zniosły przebieg i 5 lat eksploatacji. Właściwie to poza przyciskiem systemu start/stop - wytartym lekko od regularnego wyłączania układu - wszystko wygląda jak w dniu wyjazdu z salonu. Jakość montażu mogłaby jednak być lepsza.
Po wygłuszeniu jest dużo lepiej, ale wcześniej nie brakowało irytujących skrzypień i stuków dochodzących z boczków drzwi czy kokpitu. Sporo w tej kwestii pomogła też zwiększająca sztywność nadwozia rozpórka górnych kielichów, która zamyka krótką listę niefabrycznych modyfikacji mojego leona.
Trzecia wada – LED-owe reflektory, które prezentują się świetnie, nie zachwycają jakością oświetlenia w nocy, szczególnie w deszczu. Nic dziwnego, to jedna z najstarszych i najprostszych konstrukcji tego typu. Podobno po faceliftingu było już lepiej.
Zobacz także
Z przyjemnością poczekam na najgorsze
Mimo kilku wad bardzo lubię ten samochód. Jest wystarczająco przestronny, dobrze wyposażony, rzadko kiedy spala więcej niż 7 litrów na 100 km i nadal wygląda dobrze, dlatego też na razie nie zamierzam go zmieniać. Nie bardzo jest na co, gdyż żaden ze współczesnych kompaktów nie wydaje się o tyle lepszy, by warto było dokładać dobre kilkadziesiąt tysięcy złotych tylko po to, by jeździć nowszym autem.
Poza tym jestem ciekaw, jak moja "kosiarka" zniesie kolejne 50 tys. km. Czy zacznie pić olej jak zła, a może silnik nagle wyzionie ducha? Zobaczymy - pewnie powrócimy do tematu za jakieś 2 lata.