Roadtrip kamperem po Szwajcarii. Czy to dobry sposób by "oszukać system" i nie zbankrutować w alpejskim raju?
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Szwajcaria kusi bajecznymi landszaftami, ale niestety odstrasza wygórowanymi cenami. Noclegi na odpowiednim poziomie potrafią być tak drogie, że zamiast hoteli warto rozważyć podróż kamperem. Ja w swoją wymarzoną podróż po Szwajcarii udałem się Volkswagenem Grand Californią.
Przyznaję się: choć na studiach wakacje spędzałem na Helu w przyczepie, a podczas saksów w Norwegii sypiałem w namiocie, obecnie wyhype'owany vanlife i spanie na kempingach raczej nie są mi bliskie. Podróżując wolę nocować w hotelach, motelach czy pensjonatach i dotychczas tylko pandemiczne restrykcje sprawiły, że raz zdecydowałem się pojechać na kilka dni kampervanem Volkswagenem Californią. Doświadczenie ciekawe, ale odetchnąłem z ulgą gdy znów otwarto tradycyjne noclegownie.
W te wakacje zamarzyła mi się jednak Szwajcaria. Alpy latem są moim zdaniem piękniejsze niż zimą: dzień jest znacznie dłuższy, a kto potrzebuje latem śniegu – też go znajdzie od pewnej wysokości. Trudniej natomiast o nocleg w przyziemnej cenie, więc kamper może się okazać w takiej podróży bardziej ekonomicznym rozwiązaniem – szczególnie jeśli podróżuje się z rodziną i towarzystwo trzeba jeszcze nakarmić. W moim przypadku kalkulację szybko wygrał kamper.
Jakie są ceny noclegów w Szwajcarii? Dwa łóżka w pokoju koedukacyjnym w schronisku kosztują ok. 450 zł za noc. Za dwuosobowy pokój z dostępem do wspólnej łazienki w pensjonacie czy domu gościnnym płaci się minimum 700 zł. Z prywatną łazienką – już bliżej tysiąca, a miejsca, które spełniałyby też moje oczekiwania względem estetyki i opinii przekraczały 1000 zł za noc. Tymczasem noc na kempingu dla dwóch osób w kamperze to wydatek ok. 200 zł, a kampera można wynająć w Polsce od ok. 350 zł za dobę. I jeśli tak jak w Grand Californii na pokładzie jest łazienka, to też nie zawsze trzeba korzystać z kempingów.
Dojazd do Szwajcarii warto podzielić na etapy, szczególnie jeśli startuje się ze wschodniej czy północnej Polski – kamperem podróżuje się nieco wolniej niż autem osobowym. I choć Grand California napędzana 177-konnym turbodieslem ma wystarczająco mocy, by przekroczyć dopuszczalny limit na polskich autostradach i zasmakować wolności niemieckich autobahnów, realnie jedzie się 120, z górki 130 km/h. Takie tempo to najlepszy kompromis między progresem trasy a zużyciem paliwa i poziomem hałasu w kabinie. Przy 120 km/h Grand California pali 10,7-11,8 l/100 km. Zużycie z całej podróży (3400 km) wyniosło według komputera 10,5 l/100 km.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jeśli interesuje was więcej wrażeń stricte testowych o Grand Californii – odsyłam do materiałów, które dotychczas na ten temat w Autokulcie zrealizowaliśmy. Poniżej skupię się na swojej trasie po Szwajcarii i atrakcjach, które czekają po drodze.
Z Warszawy udaliśmy się na pierwszy nocleg w okolice wschodnioniemieckiego Chemnitz. Na kempingu bez problemu udało nam się rozstawić wieczorem, już po godzinach funkcjonowania recepcji. Nie jest to jednak takie oczywiste: podróżowanie kamperem może się kojarzyć ze spontanicznością, ale z mojego doświadczenia wynika, że trzeba pilnować czasu: obsługa kempingów kończy pracę znacznie wcześniej, niż zwykle bywa to w hotelach i warto zrobić w takiej sytuacji rezerwację – wówczas jest większa szansa, że obsługa kempingu zostawi w skrytce np. pilota do bramy czy klucze do sanitariatów. Nie wspominając o tym, że będzie na nas czekało miejsce.
Niestety nie ma jednej platformy czy aplikacji do rezerwacji kempingów, jak w przypadku hoteli. Miejsc można szukać przez Mapy Google’a, bardziej przydatne są specjalne aplikacje, które pozwalają najłatwiej namierzyć kemping bądź parking dopuszczający nocowanie w kamperze. Niestety dostępność i rezerwację trzeba już załatwiać telefonicznie, mailowo lub przez stronę internetową danego kempingu – to potrafi być czasochłonne i przed wyjazdem nie mieliśmy wszystkich rezerwacji.
Celem drugiego etapu dojazdu do samej Szwajcarii było jezioro Bodeńskie – spotykają się na nim granice Niemiec, Szwajcarii i Austrii. Kempingi są tu w sezonie dość oblegane, szczególnie te znajdujące się nad samym brzegiem jeziorem. Przy ładnej pogodzie to niewątpliwy atut, z kolei przy niepogodzie w okolicy czekają atrakcyjne muzea: zakładów lotniczych Dornier, historii statków powietrznych Zeppelin oraz firmy Hymer, która od 65 lat produkuje przyczepy kempingowe i kampery.
Warto też odwiedzić miasta i miasteczka Lindau, Hagnau, czy Friedrichshafen. Z tego ostatniego udaliśmy się promem na szwajcarską stronę, do Romanshorn (43,40 Euro, ~200 zł). Można też oczywiście objechać jezioro, jednak akurat promem wychodziło szybciej, a w trakcie rejsu można w kamperze wrzucić coś na ząb i jeszcze mieć czas, by nacieszyć się widokiem na jezioro.
Z pokładu promu zjeżdża się już na szwajcarski ląd w Romanshorn. Celnicy tylko rzucają okiem na auta przekraczające granicę, ale kontroli nie ma. W tej niewielkiej miejscowości petrolheadzi mogą od razu zaspokoić głód swojej pasji i zajrzeć do Autobau Erlebniswelt – sądząc po opiniach zwiedzających, a także samej zdjęciach sportowych oraz wyścigowych aut – na pewno warto, tuż obok jest także muzeum lokomotyw. Ponieważ mnie czekała podczas tego wyjazdu jeszcze inna samochodowa atrakcja udaliśmy się prosto do oddalonego o 20 km Sankt Gallen i bez trudu zaparkowaliśmy naszego 6-metrowego kampera niemal w środku miasta.
Historia tego miasta, które ma niespełna 80 tys. mieszkańców, sięga 612 roku, gdy osiadł tu irlandzki mnich św. Gall i założył klasztor. Starówka Sankt Gallen zachwyca różnorodnością szachulcowych kamienic. Lokalesi mają nienaganny elegancki luz – panuje szwajcarski porządek, ale w ciepły dzień w środku tygodnia nikt nie odmawia sobie dolce vita.
Kawa smakuje szczególnie dobrze na Gallusplatz, na ławce pod ogromnym kasztanem, gdzie polecam odetchnąć, po czym udać się do absolutnej perły, czyli pobliskiej Stiftsbibliothek mieszczącej się kompleksie monumentalnego opactwa. Nad wejściem do biblioteki widnieje po grecku napis "apteka dla duszy". Barokowe wnętrza raczej odejmą wam mowę. To godna oprawa dla wiedzy zgromadzonej w księgozbiorach i rękopisach, datowanych nawet na VIII wiek. Można tu nawet obejrzeć… mumię.
Wieczorem zajrzeliśmy jeszcze do Appenzell – urokliwej miejscowości z kolorowymi fasadami kamienic i stolicy regionu produkującej ser Appenzeller. Ten przysmak nie pachnie może alpejską świeżością, ale spokojnie można go trzymać w kamperowej lodówce i nie zepsuć atmosfery w całym wozie. Sery, nie tylko Appenzellera, można też kupować w przydrożnych lodówkach, prosto od lokalnego rolnika-serowara. Różnica względem podhalańskich budek z napisem "SERKI": tu nie ma obsługi. Bierzesz ser i zostawiasz należność w skarbonce zgodnie z cennikiem. Iście szwajcarski experience.
Inna ciekawostka: choć Appenzell liczy raptem sześć tysięcy mieszkańców, Ci w przerwach od wytwarzania sera, mogą, podobnie jak turyści, podziwiać zbiory w aż dwóch muzeach sztuki znajdujących się w tym miasteczku. Dwóch, mili Państwo.
Miejsce na noc znaleźliśmy u rolnika, na kempingu u stóp szczytu Kronberg – można sobie oczywiście wjechać na górę i rozejrzeć się po zielonym landszafcie, bo jak wszędzie w Szwajcarii, także i tu, w malutkim Gonten, jest kolejka. My odpuściliśmy, bo pogoda nie chciała akurat współpracować.
O poranku zaskoczył nas jednak widok młodzieży maszerującej boso wzdłuż granicy kempingu. Z własnych obserwacji wiem, że mieszkańcy Alp rodzą się w butach trekkingowych i wędrują w nich przez całe życie, zdejmując je tylko po to, by założyć buty narciarskie. Bosa młodzież jednak wcale nie okazała się buntownicza, bo jak głosił znak, biegła tędy wysypana miękkim piaskiem specjalna ścieżka do wędrowania boso. I trudno się dziwić. Szwajcaria swoich nadmorskich plaż nie ma, a jak wiemy z wakacji nad Bałtykiem, po piasku pospacerować bez butów przyjemnie – nawet jeśli zamiast szumu fal słychać dzwoneczki krów na arcyzielonych pastwiskach. Nie widziałem co prawda nikogo z pędzlem i farbą biegającego po łąkach, ale ta trawa jest tak zielona, że musi być malowana.
Właściwie Szwajcaria cała jest pastwiskiem (trochę przesadzam), i jednym z niewielu miejsc, gdzie coś jest w stanie zagłuszyć dzwoneczki krów (to już nie jest przesada), jest Arosa. Raz w roku, od 19 lat, odbywa się tu wyścig górski klasycznych samochodów – Arosa Classic Car. Wyobraźcie sobie ryk wyczynowego Ferrari 512M z 5-litrowym V12, B-grupowej Lancii Delty S4 osiągającej ponad 600 KM z 1,8 l silnika, Mercedesa 300 SL podrasowanego przez HK Engineering, czy oryginalnego Forda GT40 podążających sportowym tempem po 7,3-kilometrowej, górskiej drodze – jedynej, która prowadzi do Arosy i na czas poszczególnych etapów wyścigów jest po prostu blokowana.
Arosa jest położona na wysokości 1800 m n.p.m. i otoczona kilkoma szczytami o wysokości blisko trzech tysięcy metrów. Po ich zachodniej stronie leży słynne Davos, a w tutejszych lasach można nawet spotkać niedźwiedzie. Wyścigowe hałasy dobiegające z 76 zakrętów na dole podobno ich nie płoszą. Wyścig górski Arosa Classic Car to historia na osobny artykuł, ale gdybyście byli w tych okolicach w przyszłym roku między 29.08. a 1.09. – zapewniam, że atmosfera tego miejsca was porwie.
W tym roku wyzwanie podjęło aż 170 zawodników. Dominowały rzecz jasna Porsche 911 (chociaż żadne nie było zwyczajne), ale stawkę urozmaicały takie rodzynki jak American LaFrance z 1917 roku z 14,5-litrowym silnikiem, jedna z pierwszych wyścigówek Johna Coopera z 1949 r. napędzana półlitrowym silnikiem z motocykla, czy Aston Martin DB 2/4 Competition Spyder z nadwoziem Bertone, którego powstały tylko 3 sztuki. Padok jest otwarty, można podejść do aut, obejrzeć je z bliska i czasem też podpytać kierowców o wrażenia z jazdy.
Wizyta w Arosie oznaczała, że dwukrotnie pokonałem Grand Californią dokładnie tę samą trasę, na której odbywał się wyścig. Droga w dół wymagała racjonalnego zarządzania hamulcami i Grand California przeszła ten sprawdzian bez trudu. Ale drogi z prawdziwego zdarzenia dopiero były przede mną.
Z Arosy udaliśmy się w okolice Flims by zobaczyć spektakularny wąwóz Rheinschlucht, nazywany szwajcarskim Wielkim Kanionem. Natura stworzyła to miejsce 10 tys. lat temu w wyniku osuwiska 100 miliardów m3 skały. Widok z platformy widokowej na zakole Renu wśród stromych wapiennych skał jest niczym makieta kolejki – nisko w dolinie, tunelem, mostem i wzdłuż rzeki nie tylko przebiega trasa kolei retyckich, ale znajduje się też dworzec, który służy przede wszystkim temu, by podróżni mogli tu wysiąść i przez chwilę napawać się tym widokiem.
Wędrując z parkingu do Rheinschlucht mija się też niezwykle malownicze jezioro Caumasee. Kąpiel w jego turkusowej wodzie polecam sobie zostawić "na deser" i zaplanować też odpowiednio dużo czasu na słodkie lenistwo na brzegu. Ale uwaga: bar zamyka się już o 16, nawet latem. Woda w Caumasee wcale nie jest taka zimna – sprawdziłem. I jest to kolejny argument, dla którego warto przyjechać do Szwajcarii latem. Kąpiel w jeziorze alpejskim, z widokiem na góry, to przeżycie, które zostaje na długo w pamięci.
Tras na wędrówki czy jazdę e-rowerem jest w okolicy Caumasee jest bardzo dużo i można też odwiedzić więcej punktów widokowych na Rheinschlucht. Nas jednak ciągnęło dalej. Na kemping "Viva" w miasteczku Rueras dotarliśmy tuż przed zachodem słońca – dzięki temu mniej więcej wiedzieliśmy, w którą stronę ustawić naszą Grand Californię, by rano, na rozkładanych krzesłach i stoliku, zjeść śniadanie nie tylko z najlepszym widokiem, ale też optymalnie względem słońca. Nie ukrywam, że przy szeregu rutynowych czynności, które trzeba wykonać za każdym razem, gdy staje się kamperem na noc, nie chciało mi się już bawić z markizą, którą trzeba mocować śledziami do ziemi. Natomiast przy dłuższych postojach jest to świetny dodatek.
Rueras jest optymalnym punktem startowym na przełęcze Oberalppass, Gotthardpass i Furkapass, które nawet sześciometrową Grand Californią można przejechać w jeden dzień. Lepiej jednak odpuścić ciaśniejszą i dość stromą La Tremolę, której serpentyny najciekawiej i tak prezentują się z góry. Z resztą – podróżujący mniejszą Californią w bliźniaczej specyfikacji kolorystycznej, których spotkaliśmy na punkcie widokowym nad Tremolą, chyba uznali podobnie.
Widoki, które nam tego dnia towarzyszyły, są dla mnie esencją roadtripu. Chłoniesz je jadąc, ale co jakiś czas i tak musisz się zatrzymać, by przetrawić to, co widzisz, i pojąć, że ktoś postanowił w tak niesprzyjających warunkach, tak wysoko, wybudować tak spektakularną drogę. Akurat ten odcinek szwajcarskiej wyprawy najchętniej bym pokonał lżejszym, zwinniejszym samochodem, najlepiej bez dachu. Nie musiałby być szczególnie szybki – zakręty są spektakularne, ale i tak obowiązuje limit 80 km/h. Kto był tu raz, ten i tak wraca wielokrotnie – więc nic straconego.
Przejeżdżając przez Oberalppass, na wysokości 2046 m n.p.m., mija się źródła rzeki Ren. Strumyki spływają z okolicznych szczytów do górskiego jeziora Tomasee, z którego następnie woda płynie Vorderrheinem, czyli przednim odcinkiem Renu, którego fragment podziwialiśmy w Rheinschlucht.
Furkapass to jedna z najpiękniejszych dróg w Europie, wspinająca się na wysokość aż 2436 m n.p.m. Wschodnia część przełęczy Furka wystąpiła w filmie "Goldfinger" z Seanem Connerym w roli Jamesa Bonda. To tutaj w 1964 r. kręcono sceny pościgu z udziałem Astona Martina DB 5 i Forda Mustanga. Z kolei po zachodniej stronie znajduje się charakterystyczny Hotel Belvedere z XIX wieku, który też pojawia się w filmie o agencie 007. Aż trudno uwierzyć, że mimo znakomitej rozpoznawalności, spektakularnego położenia i widoków, jakie oferuje ten obiekt, od 2015 roku stoi on nieczynny i nie zanosi się na ponowne otwarcie. Jeśli macie czas na dłuższy postój niż tylko na pamiątkowe zdjęcie – można udać się stąd na krótki spacer do lodowca Rodanu i wejść do lodowej groty.
Kempingów na tych wysokościach i w tych okolicach nie ma, ale sądząc po liczbie kamperów tłoczących się na parkingach przy punktach widokowych niedługo przed zachodem słońca, wiele osób wybiera tu nocleg na dziko. My znaleźliśmy ostatni wolny skrawek dla Grand Californii na placu dla kamperów przy restauracji Alpenlodge Grimselpass – za 25 franków. Ale w sumie łatwiej tu o nocleg w hotelu – mimo wysokości 2163 m n.p.m.
Ambitni miłośnicy pieszych wędrówek mogą na Grimselpass wybrać się szlakiem dziewięciu jezior. Na tych bardziej leniwych jednak też czeka wspaniały widok na Grimselsee i Räterichsbodensee podczas zjazdu z Grimselpass północną stroną. Niestety, przy napiętym harmonogramie wycieczki trzeba pogodzić się ze świadomością, że tuż za rogiem może się kryć jeszcze bardziej zjawiskowy widok, który trzeba już odpuścić, "bo czas". Ale nawet tylko przejeżdżając tędy nie będziecie narzekać na brak wrażeń wzrokowych. Które tego dnia i tak jeszcze miały zostać przyćmione.
Następnym przystankiem na trasie był Grindelwald. Słynna miejscowość położona w niezwykle malowniczej kotlinie jest doskonałą bazą do wycieczek na okoliczne szczyty. Można się stąd udać kolejką na Jungfrau – szczyt o wysokości 4158 m n.p.m. – skąd można podziwiać najdłuższy w Europie lodowiec i znaleźć się w środku lata w zimowej krainie wpisanej na listę UNESCO jako "Top of Europe".
Szczyt First jest o 2 tys. m niższy od Jungfrau, jednak odsłania widoki na okoliczne trzy i czterotysięczniki, a także nie pozwala się nudzić. Na górze mały zastrzyk adrenaliny zapewnia zawieszona na krawędzi urwiska wąska platforma spacerowa First Cliff Walk. Odważniejsi mogą zjechać na 800-metrowej tyrolce First Flyer, która rozpędza się do aż 84 km/h. A jeśli ktoś zawsze marzył o tandemowym locie paralotnią, również może tu spełnić swoje marzenie.
Większość turystów drogę z Firsta w dół pokonuje jednak siłą grawitacji na specjalnych gokartach i w połowie drogi przesiada się na hulajnogo-rowery, nazywane przez Szwajcarów "trottibikes". My zdecydowaliśmy się wypożyczyć na szczycie Firsta rowery, podjechać na nich nad jezioro Bachalpsee, po czym zasmakować zjazdowych emocji na dwóch kołach – wypożyczony rower można bowiem oddać na dole. Widoki z takiej wycieczki to pierwszorzędny materiał na sny na następne kilka miesięcy.
Kempingi w Grindelwaldzie są dość oblegane, ale na jedną noc udało nam się wcisnąć na mały kemping położony nad miasteczkiem i oferujący wspaniałą panoramę do śniadania. Zaraz po nim spakowaliśmy kamperowy dobytek i skierowaliśmy się do Lauterbrunnen w dolinie 72 wodospadów. Pakowanie i szykowania auta do odjazdu to niby małe czynności, ale szybko przekonałem się, że tu potrzebna jest dyscyplina, jeśli nie chce się ciągle ruszać dalej dopiero o 12 – bo z kilku pięciminutowych zadań nagle... robi się godzina.
Pocztówkowy krajobraz tworzą tu dwie płyty skalne po których spływają ok. 300-metrowe wodospady, a środkiem doliny wartko płynie mleczno-turkusowy potok. To jedno z tych miejsc, które ponoć natchnęły Juliusza Słowackiego do napisania poematu "W Szwajcarii". Najlepszą perspektywę na Lauterbrunnental oferuje położona nieco wyżej miejscowość Wengen, do której można dotrzeć wyłącznie pociągiem – trwa to nieco ponad 10 minut z głównej stacji w Lauterbrunnen.
Największe wrażenie w dolinie Lauterbrunnen zrobiły na mnie podziemne wodospady Trümmelbach. Windą wjeżdża się najpierw 140 m wzwyż, skąd następnie chodząc po chłodnych jaskiniach i schodach dociera się do dziesięciu wodospadów, które meandrują wydrążonymi szczelinami. Pomiary mówią o spływających tędy 20 tys. litrów wody na sekundę, które w ciągu roku niosą aż 20 tys. ton materiału skalnego. Subiektywne odczucia są zdominowane przez huk wody i niemy zachwyt tym naturalnym spektaklem. Robiąc zdjęcia, należy pewną ręką trzymać aparat czy telefon, ale bez obaw – raczej nie ma gdzie porządnie zmoknąć ani też szczególnie zmęczyć. Za to w cieplejszy dzień można się tu dobrze schłodzić, a po wszystkim, w pobliskiej kawiarni, nagrodzić się słodkim wypiekiem i zadumać nad pięknem tutejszej okolicy.
Kemping w dolinie Lauterbrunnen (o nazwie Jungfrau) znajduje się u stóp samego Staubbachfall, najsłynniejszego z tutejszych wodospadów. Nawet po zmierzchu widać go z niemal każdej parceli: jest bowiem przez kilka godzin podświetlony. Pod sam wodospad można też za dnia podejść i tu już lepiej być gotowym na zmoknięcie.
Naszym kolejnym celem był szczyt Pilatus. Po drodze z doliny Lauterbach zahaczyliśmy o miejscowość Interlaken i podążaliśmy północnym brzegiem turkusowego jeziora Brienzersee. Na mierzącego 2132 m n.p.m. Pilatusa wspina się nowoczesna kolejka zębata – najbardziej stroma tego typu konstrukcja na świecie! Wjazd to więc atrakcja sama w sobie. Przy sprzyjającej widoczności widać stąd aż 73 alpejskie szczyty i rozpościera się panorama na jezioro Czterech Kantonów (Vierwaldstättersee). Zjechać z Pilatusa można też drugą stroną, wsiadając w kolejne gondole, ale koniecznie z przystankiem na zjazd po letnim torze saneczkowym. Ma aż 1350 m długości, co czyni go najdłuższą tego typu "zjeżdżalnią" w Szwajcarii.
Z Pilatusa widać już Lucernę – ostatni przystanek naszej podroży po Szwajcarii. Niech was nie zniechęca bardzo ograniczona dostępność kempingów w tej okolicy – to miasto jest warte spędzenia całego dnia, a na nocleg polecam oddalony o 25 min jazdy kemping TCS w miejscowości Buochs, położony podobnie jak Lucerna nad samym jeziorem Czterech Kantonów, ale przy innej jego odnodze.
Symbolem Lucerny jest drewniany, kryty most, bogato udekorowany kwiatami na balustradach. Spacerując nim można też podziwiać umieszczone pod dachem trójkątne tablice ilustrujące historię miasta. To najdłuższa tego typu zachowana budowla w Europie, która prezentuje się malowniczo z każdej perspektywy. Kawałek dalej jest drugi, podobny most, ale bez kwiatów nie robi już takiego wrażenia.
Można spacerować godzinami po starówce, promenadzie czy murach miasta i wciąż nie mieć dość uroku Lucerny. Ale najlepsze jest to, że w ciepły dzień można spontanicznie zafundować sobie kąpiel w jeziorze Czterech Kantonów – przy eleganckiej promenadzie znajduje się kąpielisko, jest nawet plaża. W razie niepogody czeka jeszcze duże muzeum komunikacji – Verkehrshaus der Schweiz. Ale to już musiałem sobie zostawić na następny raz.