Niezwykły zbieg okoliczności - czyli o tym, jak w paradzie Porsche pojechałem Lexusem
"Urodziny samochodu sportowego" wyprawiane przez markę z Zuffenhausen nie są egalitarnym wydarzeniem, w którym może wziąć udział każdy. Miłośnicy Ferrari, Caterhamów, Corvette, Lotusów, Alfa Romeo i Mazdy MX-5, na urządzone przez Porsche święto mogą sobie co najwyżej popatrzeć z daleka przez lornetkę. Ale czy przepis na samochód sportowy jest tylko jeden? I czy jedna marka może sobie uzurpować prawo tego pojęcia?
Oczywiście, że nie. Ale od zarania dziejów jednoznaczne skojarzenie idei z nazwą produktu, zawładnięcie nią na własne potrzeby sprzedażowe, jest świętym Graalem marketingowców. Czasami ta trudna sztuka się udaje. Dla pokolenia mojej babci odkurzacz to zawsze był "electrolux". Dla mojego, zanim jeszcze zacząłem na serio interesować się samochodami, auto z napędem na cztery koła zawsze było "dżipem"... Zresztą, dla wielu spośród nas buty sportowe to nadal po prostu "adidasy". Nic więc dziwnego, że Porsche chciałoby, byśmy myśląc "samochód sportowy" rysowali w myślach, obiektywnie patrząc, dosyć pokraczny kształt modelu 911.
Na szczęście jednak samochód sportowy niejedno ma oblicze.
Nie zrozumcie mnie źle! Nie czepiam się Porsche. Uwielbiam ich samochody. Pod wieloma względami są idealne. No, może poza nieidealnym umiejscowieniem silnika w ich najbardziej znanym modelu - spadkobiercy samochodu obchodzącego w tym roku okrągłe, 70. urodziny. Jednak w typowym dla Porsche stylu, to umiejscowienie ma też wiele zalet. Na przykład genialnie sprawdza się podczas jazdy na torze - pozbawiony masy z przodu samochód nie obciąża bowiem tak bardzo hamulców i opon, sprawniej też przyspiesza ze "startu zatrzymanego" bo masa znajduje się nad osią napędzaną.
Do tego Porsche są do "tańca i różańca". To jedyne samochody, które jednocześnie rozpędzają się w 4 s. do setki (i mniej), a którymi po weekendowym, intensywym "track-day'u" można względnie komfortowo wrócić do domu. Bez konieczności lawety, robiąc po drodze spore zakupy w ulubionym, ekhem... Lidlu. To samochody, które nadają się zarówno w trasę, jak i na Rossfeldpanoramastrasse. Poradzą sobie w fińskiej śnieżycy i tureckim upale. Podczas powolnej jazdy w mieście (genialna widoczność) oraz podczas pokonywania niemieckiego autobahnu. I to z prędkością światła.
Ale nie chodzi tu o wymienianie wszystkich zalet samochodów Porsche. To zrobiłem już kiedyś w bardzo obszernym artykule, opowiadającym o tym jak jeżdżą (prawie) wszystkie generacje i odmiany 911, oraz artykule ze szkolenia Porsche Driving Academy w Lipsku, w którym mogłem się skupić na pozostałych modelach marki, takich jak Panamera, Macan czy Cayenne. Nie chodzi też o to, by analizować rodzaje samochodów sportowych. Co nim jest, a co nie.
No bo wiadomo. Są takie z silnikami umieszczonymi centralnie, silnikami z przodu i z tyłu. Auta o różnych rodzajach napędu. O sześciu, ośmiu i czterech cylindrach, w układach rzędowym, układzie "V", i przeciwstawnym. Wolnossące i doładowane. Lekkie jak piórko i ciężkie niczym kowadło. Te o konfiguracji napędu typu "tansaxle", o idealnym rozkładzie mas. Bezzasadne jest więc pytanie: czy bardziej sportowe jest najnowsze Alpine czy może takie BMW M6 Competition Pack? Według jakich kryteriów to mierzyć? Podjazdu pod Col De Vence? Czasów okrążeń po Nurburgringu? Prędkości maksymalnej? Przyspieszenia od 80 do 140 km/h? No właśnie...
I tu na scenę wkracza producent jednych z najnudniejszych samochodów świata
Nad tym wszystkim co wypisałem powyżej przyszło mi się zastanawiać podczas drogi powrotnej z tegorocznej, międzynarodowej "Porsche Parade" komunikowanej dokoła właśnie jako "urodziny samochodu sportowego".
Samo wydarzenie opisał dla was Mariusz Zmysłowski, więc nie będę się na nim specjalnie skupiał - napiszę tylko, że było fajnie, spałem w namiocie i widziałem naczelnego tańczącego przez dwie godziny pod sceną na koncercie Jamiroquai, zorganizowanym na cześć zaproszonych gości (z drugiej strony to nie najgorsza rzecz związana z Mariuszem, jaką widziałem odkąd pracuję w WP). Z parady wracałem i myślałem. A wracałem, jak już się zdążyliście domyśleć... Lexusem. Konkretnie modelem LC500.
Jak wbić się na takie wydarzenie samochodem marki, przynajmniej teoretycznie, konkurencyjnej? Trzeba mieć szczęście. LC500 pojechałem na dolny Śląsk, ot tak, żeby sobie pojeździć. Przynajmniej raz do roku staram się nawiedzić genialne asfalty okolic Kotliny Kłodzkiej i Jeleniogórskiej. Porozdzierać trochę ciszę i spokój okolicznych pól rykiem jakiegoś silnika kręconego pod ogranicznik obrotów. Tym razem padło na pięciolitrowe, japońskie V8 o mocy 471 KM i 530 NM, 10-stopniowej hydrokinetycznej skrzyni biegów, ciężkiej niczym dowcip Janusza Korwin-Mikke ale też szybkiej, jak jego mowa. Wiecie, gdy tak śmiesznie, z ekscytacji swoją elokwencją połyka słowa.
Choć prędkość maksymalna tego samochodu to "jedyne" 270 km/h wiem z dobrego źródła, że potrafi się rozpędzić do potwierdzonych GPS'em 285 km/h. Jest przy tym świetnie wyciszony - to znaczy, że do kabiny dociera minimalna ilość aerodynamicznego hałasu, normalnego przy przepychaniu podczas szybkiej jazdy dużych ilości powietrza przez czasoprzestrzeń. Do uszu dochodzi też wyjątkowo niewiele dźwięku pochodzącego od szerokich, opcjonalnych "kapci" (275/40/R20) ugniatających asfalt drogi ekspresowej niczym walec.
LC500 jest niebywale stabilny. Także dlatego, że powyżej 80km/h z powierzchni klapy bagażnika podnosi się aktywny spoiler, ale nie tylko. Cały kształt tego, kosmicznie wyglądającego samochodu, składa się na to budujące spokój kierowcy w trasie "niewzruszenie". Duże coupé Lexusa jest zarówno wyjątkowo opływowe (Cx 0.33), jak i generuje wystarczający docisk - potwierdzają to szybko pokonywane łuki i bardzo szybka jazda na wprost. Nie ma wątpliwości. Ten ważący aż 1935 kg pojazd to świetne Gran Turismo.
Ale co to ma wspólnego z samochodem sportowym...
Świetny system audio marki Mark Levinson, obszyte bordową alcantarą, interesujące pod względem projektu (pasażer siedzi jakby w damskiej torebce z dwoma uchwytami po bokach), wnętrze, wszystkie dostępne gadżety systemu Infotainment (z fatalną nawigacją i diabelskim gładzikiem - jak zwykle w Lexusie), wentylowane siedzenia i inne bajery, rzeczywiście nie mają nic wspólnego z esencją samochodu sportowego.
Właściwie tych rzeczy mogłoby równie dobrze nie być - wie to Porsche, gdy buduje modele GT3 i GT2. Choć dzięki obecności "wygód", ze wszystkich pozostałych 911, a także z Lexusa LC możemy z łatwością i przyjemnością korzystać na co dzień. natomiast inne jego zalety sprawiają, że LC 500 powinien koniecznie znaleźć się wśród samochodów, z listy tych, którymi musicie się przejechać przed śmiercią.
Jakie to atrybuty? Po pierwsze silnik, o dosyć głośnym, ale nie za głośnym, bardzo przyjemnym gangu ośmiu cylindrów. Nie tak głębokim jak konstrukcje amerykańskie, nie tak śpiewnym jak np. jednostka Maserati (przed epoką turbo), ale ciągle dostarczający niesamowitych wrażeń akustycznych - trochę jak trąbka Yamaha, w która dmie Louis Armstrong, połączona z jego gardłowym wokalem.
Dźwięki te są na tyle dobre, że gdy rano opuszczałem zaimprowizowany na czas parady kemping, przez boczną szybę dostrzegłem wyłaniające się z namiotów głowy właścicieli zgromadzonych na miejscu Porsche. Sprawdzali co to właściwie tak fajnie i nietypowo brzmi. Akustyka to jednak nie wszystko. To V8 to prawdziwa perła. Idealnie współpracująca z przyciężkawą skrzynią, która ją obsługuje. Niezależnie od trybu w jakim jedziemy (Comfort, Normal, Sport, Sport+ - bo z Eco i tak nikt nie korzysta) mocy i momentu jest zawsze pod dostatkiem, a całe doświadczenie przyspieszania można określić tylko jednym mianem: bez wysiłkowe.
Do tego, moment i moc nie są tu serwowane wiadrami, jak np. we wspomnianym wcześniej M6. Samochodzie, którym po mokrej nawierzchni praktycznie nie da się jeździć (dlatego nowe M5 ma już napęd na cztery koła). Wolnossąca jednostka Lexusa daje możliwość aptekarskiej precyzji przy dawkowaniu przekazywanych na tylne koła koni i niutonów. LC 500 prowadzi się w związku z powyższym nie tylko rękami, plecami i prawą stopą, ale także.. słuchem.
Bez patrzenia na skalę obrotomierza czy nawet na wyświetlacz HUD. Po prostu. To co widać, słychać i czuć, mózg koordynuje w zarządzanie pojazdem. Dzięki czemu podczas przejazdu po, dajmy na to, legendarnym "oesie" Walim-Rościszów. bawimy się tak dobrze, jakby wstąpił w nas duch samego Mariana Bublewicza czy Janusza Kuliga.
Pełnoprawny sportowiec, mimo wad
Ten samochód ma też wady. Jest szalenie ciężki. Przekonałem się o tym boleśnie, gdy próbowałem się ganiać z najnowszym 911 w drodze na Srebrną Górę. Musiałem hamować wcześniej - szczególnie gdy jechaliśmy z górki - a także delikatniej obchodzić się z gazem na wyjściach z zakrętów. Nawet na trzecim i czwartym biegu diabelski Lex Luthor, po wyłączeniu ESP chce wyłącznie jechać bokiem. W tym samym czasie Carrera odpychała się jak szalona, naciskając na mój tylny zderzak.
Tak właśnie udało mi się trafić Lexusem na paradę. Jak wspomniałem, miałem farta - po przejechaniu przez przełęcz Sokolec i szybkich zdjęciach w Górach Sowich, natrafiłem najpierw na jedno, potem drugie, potem trzecie Porsche. Przypadek? Po szybkim rekonesansie ustaliłem, że a) jest to dziennikarska część zlotu "Sportscar Together, b) redaktor naczelny WP Autokult bierze w niej udział, c) na polu namiotowym jest jedno wolne miejsce i wreszcie d) przedstawiciele PR Porsche zapraszają żebym z niego skorzystał pod warunkiem, że gdy już dotrzemy na tor Silesia Ring zaparkuję "gdzieś za hangarem".
Resztę dnia spędziłem więc zasuwając bocznymi, krętymi drogami pomiędzy Kamieńcem Ząbkowickim a Kamieniem Śląskim w całej chmarze różnych produktów z Zuffenhausen. Potem już na torze Silesia Ring testowałem po raz kolejny różne modele 911. Nie obyło się bez dużej dozy satysfakcji z precyzyjnie wykonanych między gazów i kreślonych za instruktorem kółek wokół tego, niesamowitego jak na polską skalę, obiektu. A potem był koncert, powrót i kolejne parę dni za kierownicą Lexusa, po których doszedłem do zaskakujących mnie samego wniosków:
Otóż! Ku swojemu zdziwieniu postanowiłem, że wolę to niedoskonałe, ciężkie coupé od wszystkich Porszaków, którymi nasiąkłem podczas poprzedniego dnia. Głównie dlatego, że Lexus jest po prostu... inny. Wygląda świetnie, podczas gdy 911 wygląda "jak zwykle". Gdy przejeżdża ludzie wykręcają szyje jak sowy, psy skamlą a krowy przestają dawać mleko. Do tego nie jest taki "sztywniacki", jak samochody pochodzące z przedmieść Stuttgartu.
Jadąc Porsche cały czas ma się wrażenie (i słusznie), że to auto, które przez ostatnie 70. lat było skrupulatnie doprowadzane do perfekcji przez ludzi, z którymi, jak mówi Jeremy Clarkson - "bardzo bym nie chciał siedzieć przy stole podczas kolacji". Nudnych facetów w laboratoryjnych kitlach. Jest po prostu cholernie poważnym produktem, za którym stoi konkretna, bardzo germańska filozofia. To samochód "nastawiony na wynik". Na zaplanowany efekt. Więc nawet przyjemność z jazdy wydaje się w nim jakaś... wykalkulowana.
Dlatego ludzie szanują Porsche a kochają Ferrari. I pokochać powinni też szalonego Lexusa, który choć Japoński, więc miejscami dziwny, bo częściowo perfekcyjny (silnik) a częściowo niedopracowany (np. hamulce, czyli zwykłe, stalowe tarcze, które poddają się przy 10 mocniejszym hamowaniu) jest antytezą tego poważnego, teutońskiego podejścia. Jest jak gotowany przez Jamie Olivera przepyszny obiad, w którym składniki dobierane są "na oko" zestawiony z precyzyjną sztuką, jaką jest pochodząca z próbówki, kuchnia molekularna Hestona Blumenthala.
Jeżdżąc nim miałem uśmiech permanentnie przyklejony do twarzy. Szczególnie, gdy nauczyłem się wchodzić w niektóre zakręty płytkim, jednostajnym poślizgiem, utrzymywanym na trzecim biegu, po czym przepinając się na czwórkę, powoli prostować auto jednostajnie przyspieszając. To obok Toyoty GT86 najłatwiejszy w prowadzeniu na tzw. "limicie" samochód na rynku. Ze świetnym, precyzyjnym, dającym bardzo dobre informacje zwrotne układem kierowniczym i podatnym podwoziem, wspomaganym genialnym systemem opcjonalnych, tylnych kół skrętnych. Z pewnością przewyższa propozycje BMW w tym segmencie.
Co z tego, że w drodze powrotnej wyprzedziło mnie 911 Turbo w takim tempie, jakbym stał w miejscu. Co z tego, że od większości pozostałych samochodów sportowych, Lex dostałby wciry w prawdopodobnie każdej konkurencji. Z przyspieszeniem 0-100km/h włącznie, bo bardzo nie lubi jechać prosto. Nie ma to większego znaczenia.
I choć dla mnie samochód sportowy to nadal przede wszystkim samochód lekki, to jest w moim sercu też miejsce dla Gran Turismo, które na krętej drodze potrafią przezwyciężyć swoją wielkość czy masę, takich do których mam ochotę wracać ze względu na to, że prowadzenie ich jest przyjemnym, radosnym przeżyciem. Kosztujący trochę ponad pół miliona złotych Lexus LC500 z pewnością należy do tej kategorii.