Ręce precz od Hołowczyca! [JC]
Dawno, dawno temu, w pewnym mieście w centralnej Polsce, na czerwonym świetle, przed skrzyżowaniem zatrzymało się niebieskie Subaru. Obok niego stanął znany w mieście rozrabiaka, w swoim Golfie VR6. Robiąc dużo hałasu, przeciągnął silnik swojego auta pod czerwone pole na obrotomierzu, jednocześnie spoglądając na kierowcę w samochodzie obok. Jego twarz wydawała mi się znajoma. Dopiero po chwili zrozumiałem na kogo patrzę. Za kierownicą Subaru siedział Krzysztof Hołowczyc. Będzie się działo, pomyślałem.
18.03.2015 | aktual.: 02.10.2022 10:41
Wskoczyłem w samochód i szybko ustawiłem się w pewnej odległości za nimi. Nie widziałem wszystkiego dokładnie, bo rozdzielało nas jeszcze kilka aut, ale słyszałem porykiwania Golfa i widziałem dobrze uliczne światła. Czerwone, żółte, zielone. Start! Golf narobił dużo hałasu, szara chmura ze spalonej gumy uniosła się do góry i auto wystrzeliło do przodu. Tymczasem Hołek... ruszył jak emeryt. Zupełnie jak parę lat później w Białymstoku: nie było wyścigu, nie było pokazówki, nie było niczego. Było za to wielkie rozczarowanie. Mój idol mnie zawiódł. Nie usadził miejscowego cwaniaczka na jego miejscu i pozwolił się objechać. Hołek, dlaczego!? Dogoniłem go bez żadnego problemu, bo toczył się cały czas spacerową 50-tką. Wyglądał na zadowolonego i rozluźnionego. Rozmawiając z pasażerem, w ogóle nie zwracał na mnie uwagi, więc postanowiłem pokrążyć za nim jeszcze chwilę. Jechał bardzo płynnie, energicznie przyspieszając do przepisowej prędkości, zmieniając sprawnie pasy, idealnie sygnalizując i wzorowo ustawiając się przed światłami, zupełnie jak na egzaminie na prawo jazdy. Wtedy dotarło do mnie, że to właśnie takie zachowanie, to pokaz jego wartości. Że objechałby gościa z Golfa z założonymi na czoło ciemnymi okularami, pewnie dookoła. Tylko po co? Świadomy swoich umiejętności, kompletnie go zignorował, tak jak wychowany przez zrównoważonych właścicieli pitbull ignoruje na spacerze ujadające ratlerki.
Kiedy dowiedziałem się o zarzutach wobec Hołowczyca, dotyczących przekroczenia przez niego prędkości o 114 km/h, od razu przypomniała mi się tamta sytuacja i pomyślałem, że to musi być jakaś pomyłka. Spływające newsy potwierdzały jednak, że takie zdarzenie miało miejsce. I znów zadałem sobie to samo pytanie co wiele lat wcześniej: dlaczego? Dlaczego człowiek, który propaguje bezpieczną jazdę zrobił coś tak głupiego? Dlaczego złamał przepisy tak drastycznie? Czy podium w Dakarze tak bardzo uderzyło mu do głowy? A może to szok po wielodniowym przebywaniu w piekarniku na kołach, na środku pustyni, poczynił jakieś spustoszenia w umyśle? Nic z tego nie rozumiałem.
Dopiero po kilku dniach sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Dziś zebrałem już wystarczająco dużo informacji na ten temat, żeby wiedzieć się jak było. A było mniej więcej tak:
Któregoś październikowego dnia, roku pańskiego 2013, pewien szeryf spod Mławy ujrzał dla siebie okazję do wcielenia w życie scen z obejrzanego kiedyś filmu. W przejeżdżającym Nissanie GTR zobaczył Pontiaca Trans Am, a w jego kierowcy Burta Reynoldsa. Mistrz kierownicy uciekał. W szeryfie obudziła się natura łowcy. Gniotąc, ile komenda główna dała, dopadł "rozbestwionego gnoja" i postanowił pokazać mu, kto tu rządzi. Nie wyszło. "Gnój" okazał się łebskim facetem nie tylko za kierownicą i mandatu, wystawionego na podstawie materiału skręconego podskakującym kalkulatorem, przytomnie nie przyjął. No i zrobił się szum. Hołowczyc łamie przepisy. Hołowczyc pędził jak szalony. Hołowczyc gnał z prędkością 214 km/h. 214? Właściwie, czemu nie 250? Albo 300. "Bez kozery powiem pińcet". To, że media rzuciły się na to jak szczerbaty na suchary to jedno. Wiadomo - oglądalność. Ale co chciała osiągnąć policja? Ano, to co zawsze. Musiała uwiarygodnić słuszność swoich działań, robiąc z igły widły, bo pojawiła się realna groźba, że jeden świadomy swoich praw obywatel, z dobrymi (czytaj: drogimi) prawnikami, do tego znany, lubiany i wpływowy, może przewrócić do góry nogami system karania kierujących, który opiera się na, mówiąc delikatnie, niezbyt precyzyjnym systemie pomiarów. Przyznanie się do wyciągania pieniędzy od ludzi, na podstawie prędkości poruszającego się radiowozu, kiepsko wpłynęłoby na wizerunek stróżów prawa i na powagę w podejściu kierowców do nałożonych w ten sposób mandatów, o stratach w budżecie państwa nie wspominając. Więc gra jest warta świeczki i wszystkie chwyty dozwolone, łącznie ze zmianą oskarżeń, kiedy pierwsza wersja zarzutów, nawet dla kogoś z resortu wydała się zbyt absurdalna.
Wróćmy do tego październikowego dnia. Czy Hołowczyc przekroczył prędkość? Tak. Sam się zresztą do tego przyznał. Jadąc nawet 100 km/h, o czym mówił, łamał przepisy obowiązujące nie tylko w terenie zabudowanym, ale również poza nim. Problem w tym, że nikt mu tego nie udowodnił. Szaleńcza jazda mundurowych, w celu usadzenia ewidentnie nielubianego, co można wnioskować z nagranych słów, sportowca i ich tzw. pomiar jego prędkości był przeprowadzony z tak dużą ilością błędów, że nawet powołany na świadka przedstawiciel producenta tego urządzenia potwierdził, że nie ma możliwości zmierzenia w tych warunkach faktycznej prędkości z jaką poruszał się rajdowiec.
Abstrahując jednak od kwestii technicznych, które przebadają i osądzą ludzie bardziej kompetentni ode mnie, powiem tylko, że jeśli ktokolwiek ma moralne prawo do jeżdżenia szybciej niż pozwalają na to przepisy, to właśnie Hołowczyc. Śledzę jego karierę od dawna. Widziałem, słyszałem i czytałem chyba wszystko co zostało zarejestrowane z jego udziałem. Wiem, że pod wizerunkiem dżentelmena buzuje często olbrzymia ambicja, czasem arogancja i chęć osiągnięcia celu za wszelką cenę. Wiem, że jako cywilny kierowca nie zawsze jest święty. I wiem też, że nikt mu immunitetu na szybką jazdę nie dał. Ale przez te wszystkie lata treningów i startów w rajdach, które rozwijały jego autentyczny talent do kręcenia kierownicą, on sobie na ten immunitet zapracował. I jeśli miałbym wybór, to zdecydowanie wolę spotkać na drodze Hołka pędzącego swoim GTR-em 200 na godzinę, niż któregoś z pomazańców narodu, który po zakrapianym bankiecie jedzie do domu, a zatrzymany do kontroli śmieje się policji w twarz, wymachując im przed nosami poselską legitymacją. Bo Hołowczyc, nie przyjmując mandatu z policji kpić nie zamierzał. Skorzystał jedynie z przysługujących każdemu z nas praw. A fakt, że dzięki niemu parę osób przejrzy na oczy i zrozumie, że władza nie ma monopolu na rację, być może stanie się największym zwycięstwem w jego karierze.