Po pierwszym dniu Geneva Motor Show jest mi trochę przykro. Największa premiera mnie zawiodła
Za nami pierwszy dzień tegorocznego Geneva Motor Show, a ja nadal nie wiem, jakie jest najlepsze auto targów. Wiem za to, które z całą pewnością nim nie jest.
Znacie to uczucie? Ten samochód, który zawsze był dla was jednorożcem. Niekoniecznie ten ulubiony. Ale ten z listy 20, które musicie zobaczyć kiedyś na żywo. Mieliście go na tapecie na komputerze, jeszcze na tym śmiesznym, 17-calowym ekranie, który kiedyś był taki ogromny. W Need for Speedzie wybieraliście właśnie ten wóz, chociaż wcale nie miał najlepszych osiągów. Ale był na swój sposób magiczny.
Wiele lat później w końcu na niego trafiacie. Stoi pod jednym z tych drogich hoteli, za drzwiami którego jest inny świat. Inny świat miał być też na parkingu, ale nie jest. Stoicie przed tym "gigantem" i czujecie jak magia ulatuje i pozostawia niedosyt. Jasne, jest niesamowity, ale miał być lepszy. Miałem tak z Countachem. Ups, powiedziałem to na głos? Tak, Lamborghini Countach na żywo mnie rozczarował. Wydało się.
Bugatti zapowiada jednorożca
Kiedy Bugatti sugeruje, że pokaże współczesną interpretację modelu 57 SC Atlantic, a dokładniej – egzemplarza, którym jeździł sam Jean Bugatti*, wiedz, że trzeba spodziewać się czegoś spektakularnego. Oryginalne auto zaginęło w trakcie II Wojny Światowej, więc tym bardziej jest owiane legendą.
To będzie najpiękniejsze auto targów. To musi być coś wyjątkowego. Bugatti nie ryzykowałoby użycia legendy jednego z najwspanialszych modeli w swojej historii – Atlantica, żeby przepalić ją na czymś, co nie będzie wręcz przełomowe.
W końcu, gdy już jestem na targach, słyszę – Bugatti pokazało swojego "one-offa". Nazywa się La Voiture Noire (fr.: czarny samochód). Podobno kosztuje ponad 70 milionów złotych. Szok! To nie tylko koncept. To auto, które kupił klient i to za jaką sumę! Idę na stoisko Bugatti i… to już?
Ma 6 rur wydechowych. Więcej się nie zmieściło? Wiem, że oryginalny 57 Atlantic miał 6 końcówek, ale to był szereg małych organków, a nie tuby do przenoszenia pocisków ziemia-powietrze. I te felgi… Naprawdę ktoś w Bugatti uznał, że to będzie ładnie wyglądać, jeśli ramiona obręczy przedłuży się wizualnie, malując srebrne paski na oponach? Może nie wyglądałoby to tak tragicznie, gdyby nie widoczne z daleka niedoskonałości (zacieki?).
Nie zrozumcie mnie źle – to dzieło sztuki inżynierskiej, które ma 1500 KM. I jest na swój sposób widowiskowe. Ale nie jest Bugatti-widowiskowe, tylko gra-na-telefon-z-autami-z-dopalaczami-widowiskowe.
Nie to ładne, co ładne
Całe szczęście przede mną jeszcze jeden dzień na Geneva Motor Show, więc jest szansa, że się jeszcze w czymś zakocham. Z La Voiture Noire mnie nie "zmeczowało". Ktoś jednak wydał 16,5 mln euro (czyli, przypomnę – 71 mln zł), żeby wejść w posiadanie tej maszyny.
I znowu sprawdza się powiedzenie – nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba. Jeśli jakiś kolekcjoner był w stanie wydać taką fortunę na ten samochód, to znaczy, że musiał się w jego formie zakochać bezgranicznie. Więc Bugatti z pewnością mój niedosyt i krytykę przyjmie ze łzami w oczach.
*Jean Bugatti był ojcem modelu 57 Atlantic. Syn założyciela marki – Ettore Bugattiego – zaprojektował wygląd tego auta, modyfikował silnik. Egzemplarz, o którym mowa, zaginął dokładnie w 1941 roku. Jean Bugatti przekazał go kierowcy francuskiej marki – Robertowi Benoistowi – w 1937 roku za zwycięstwo w 24 h Le Mans. Po różnych perypetiach auto znalazło się w rękach fabryki w latach 1939-1941. W lutym 1941 roku pojawia się ostatnia informacja o tym wozie. Został on wysłany do Bordeaux z numerami przebitymi na 57454. Jean Bugatti tego nie doczekał. W 1939 roku w modelu 57C Tank, podczas testów na zamkniętej drodze zginął w wypadku, po manewrze wyminięcia pijanego rowerzysty. Miał zaledwie 30 lat.