Instruktor powinien płacić za niezdany egzamin? Winnego znalazłem gdzie indziej
W ostatnich dniach polski internet szturmem zdobyła informacja o pomyśle, by nieskutecznych instruktorów obciążać kosztami trzeciego podejścia do egzaminu na prawo jazdy. Ktoś musi w końcu zauważyć, że jest to pomysł zły, a poza tym zwyczajnie niemożliwy do wprowadzenia.
29.07.2019 | aktual.: 28.03.2023 10:15
Prawo jazdy – zmiany w 2019 roku
Już od 1 lipca w Wojewódzkich Ośrodkach Ruchu obowiązują nowe przepisy dotyczące zasad przeprowadzania egzaminów na prawo jazdy. Jest tak jednak tylko w teorii, bo ze względu na konieczność dostosowania się WORD-ów, czas na wprowadzenie tych zasad wydłużono do 2020 roku.
Wprowadzane zmiany realizują postulaty samych ośrodków egzaminacyjnych. Ich przedstawiciele mają nadzieję, że dzięki zmianom egzaminy na prawo jazdy będą przeprowadzane mniej chaotycznie i uczciwiej. Nowelizacja przepisów sprawia, że egzaminatorzy będą mogli w ciągu dnia przeprowadzić maksymalnie osiem egzaminów praktycznych i nie więcej niż jeden egzamin na godzinę. Inicjatorzy zmian twierdzą, że dzięki temu egzaminatorzy będą mieli więcej czasu na "spokojną i bardziej obiektywną ocenę umiejętności kandydatów na kierowców".
Sztywne godziny przeprowadzania egzaminów mają też podnieść komfort psychiczny egzaminowanego. Jak argumentuje ministerstwo, "zbyt długi czas oczekiwania na egzamin powoduje większy stres u zdających i niejednokrotnie wpływa negatywnie na wynik".
Proponowane zmiany: instruktor powinien płacić za trzecie podejście?
Jako że zmiany spotkały się z dobrym przyjęciem, WORD-y chcą iść dalej. Jak donosi "Rzeczpospolita", eksperci z ośrodka z Torunia proponują, by za trzeci egzamin na prawo jazdy płacił już nie kursant, a jego instruktor – w ramach kary za to, że nie potrafił go do tej pory nauczyć jeździć. Jak czytamy, pomysłodawcy chcą w ten sposób zmotywować instruktorów do skuteczniejszego nauczenia swoich klientów, jak jeździć samochodem.
Zgodzę się z faktem, że kursanci przystępują do egzaminu praktycznego często z marnym pojęciem o tym, jak prowadzić samochód. Ale czy winić za to należy instruktorów? Nie zgadzam się z tym i niech za mój argument posłuży następujący przykład. Kiedyś uczęszczałem na kurs przygotowujący do uzyskania certyfikatu z języka angielskiego. W praktyce nie był to kurs języka angielskiego, a intensywne zajęcia skupiające się na tym, by uzyskać jak najwyższą ocenę z tego konkretnego egzaminu. Przez rok nie nauczyłem się lepiej komunikować po angielsku w codziennych sytuacjach, tylko jak rozwiązać konkretne zadania. Nie wystąpiłem do prowadzącej o zwrot kosztów zajęć, ponieważ dobrze wiedziałem, jaki był charakter naszych spotkań.
Dokładnie tak samo wygląda sytuacja z kursami na prawo jazdy. Instruktorzy nie mają na nich zadania nauczyć jak dobrze jeździć, tylko jak odhaczyć kolejne punkty w tabelce u egzaminatora. Jeśli więc kogoś karać za nieżyciową formę programu nauczania nowych kierowców, to nie instruktorów, ale tych, którzy odpowiadają za taki kształt egzaminu na prawo jazdy – czyli ustawodawcę. Od lat postuluję, by w program egzaminu włączyć obowiązkowo jazdę z wysokimi prędkościami oraz na płycie poślizgowej. Nawet niezdarne parkowanie nie ma aż takiego znaczenia dla bezpieczeństwa kierowcy i jego otoczenia jak umiejętność poradzenia sobie z ekstremalną sytuacją. Instruktorzy tymczasem niechętnie wyjeżdżają z kursantem nawet poza teren zabudowany, bo ten element jest na egzaminie marginalizowany.
Niska zdawalność egzaminu na prawo jazdy: gdzie leży prawdziwy problem?
Odkładając na bok kwestie ideologiczne, powyższego pomysłu zrzucenia opłaty na nauczyciela nie uda się zrealizować z powodów czysto pragmatycznych. W praktyce przecież bardzo często jeden kursant wyrabia godziny jazdy z kilkoma instruktorami, a dodatkowe kursy dokupuje nawet w innych szkołach jazdy. Kogo w takim przypadku obarczać za niezdanie egzaminu i koszt trzeciego podejścia?
Kolejne problemy na pewno stworzyliby sami instruktorzy. W praktyce przecież tylko od ich woli zależy, czy kursant może przystąpić do egzaminu na prawo jazdy, czy też nie zostanie dopuszczony przez brak przejścia przez wewnętrzny test lub jakąś inną "obiektywną" przeszkodę. A już jeśli naprawdę ustawodawca znalazłby sposób na to, by to instruktorzy rzeczywiście musieli ponosić koszty niepowodzeń swoich uczniów, to wiadomo, gdzie by sobie oni odbili te dodatkowe wydatki – na cenach kursów. Więcej zapłaciliby więc wszyscy kolejni adepci jazdy – i ci, którzy zdadzą za trzecim czy czwartym razem, i ci, którym udaje się to przy pierwszym podejściu.
Reakcji na tę sytuację oczekiwałbym jednak nie u instruktorów, ani nawet nie u ustawodawcy, ale w samych WORD-ach – dokładnie takich jak ten, który z tym pomysłem według "Rzeczpospolitej" wyszedł. Największym problemem jest bowiem prosty fakt, że egzaminatorom opłaca się oblewać przystępujących do próby kierowców. Wnioski, do których doszła niedawno Najwyższa Izba Kontroli, są zatrważające. Aż 88 proc. przychodów Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego pochodzi z opłat egzaminacyjnych, z czego prawie 70 proc. to pieniądze zebrane z egzaminów poprawkowych. Czy wobec tego powinien dziwić fakt, że zdawalność egzaminu praktycznego na prawo jazdy w Polsce wynosi zaledwie 35 proc., podczas gdy w Niemczech jest dwukrotnie wyższa?
Problem w podobny sposób widzi także rząd, który już dokładnie rok temu zapowiedział zmiany dotyczące organizacji pracy WORD-ów. Te miałyby pozostać niezależne i dostawać stały budżet niezależnie od wyników egzaminów i liczby poprawek. Wpływy z opłat za egzaminy przejęłoby tymczasem państwo. Pomysł w teorii dobry, choć dla opinii publicznej zapewne równie kontrowersyjny. Co przyniosłyby takie zmiany, nie wiemy, ponieważ przez ostatni rok nie udało się ustawodawcom wpisać projektu dotyczącego tej kwestii nawet do rejestru prac. Na realne zmiany w szkoleniu kierowców – i ich wydatków na egzaminy poprawkowe – przyjdzie nam więc zapewne poczekać do kolejnej kadencji sejmu.