Gladiator
Cywilizowany świat stał się ostatnio bardzo bezpieczny, a w imię tego bezpieczeństwa niewiele już człowiekowi wolno. Nie wolno na przykład jeździć szybko samochodem, czy wejść do własnej łazienki bez kasku, okularów ochronnych i odblaskowej kamizelki, jeśli akurat trwają w niej jakieś prace remontowe. Pewnie dlatego zaczęliśmy uprawiać sporty ekstremalne. Żeby coś poczuć. Strach, adrenalinę, to że żyjemy, a nie tylko wegetujemy od weekendu do weekendu... Oto najbardziej ekstremalny spośród nich. Rajd Dakar.
Piąta rano. Ze snu wyrywa mnie dźwięk budzika. Już? Przecież dopiero udało mi się zasnąć! Odsłaniam okno w pokoju położonym na jednym z ostatnich pięter hotelu Crowne Plaza w Dubaju. Za szybą nadal noc. Z powodu zawieszonego w powietrzu kurzu z pustyni ledwo widać położone po drugiej stronie sztucznej rzeki Dubai Creek „centrum”. Chyba tylko jakiś zarys niektórych wieżowców i mrugające ostrzegawczo światełka, najwyższego budynku świata, słynnego Burj Khalifa...
Piąta rano to jednak nie najgorsza pora. Podczas zawodów, dakarowi motocykliści często wstają jeszcze wcześniej. W trakcie rajdu startują jako pierwsi, koło 7 rano. Piąta rano w Dubaju to trzecia w nocy w Warszawie. Szok organizmu dodatkowo ściska mi żołądek. Nie ma co się mazać - Błażej - budź się! Prysznic pomaga. Synapsy w mózgu zaczynają wreszcie trafiać w siebie nawzajem, uświadamiając co właściwie tu robię. Przyleciałem na zaproszenie teamu X-Raid po to, by pojeździć po pustyni ich słynnym Mini All 4 Racing. Samochodem, który w roku 2015, w tym najtrudniejszym rajdzie świata, ustrzelił 1,2 i 3 miejsce. Do czego porównać taki zaszczyt? Może do audiencji u królowej Elżbiety? Tylko, że będzie dużo bardziej gorąco. Albo do okrążenia zwycięskim bolidem formuły 1 toru w Monaco. Z gigantycznie większym prawdopodobieństwem jednak, że wyląduję dzisiaj na dachu, niszcząc warty ponad milion euro samochód. Ślina zasycha mi w ustach na samą myśl. W takiej sytuacji ciężko myje się zęby.
Chwilę później słońce zaczyna wschodzić, a ja wsiadam już do transferowego busa. W drzwiach wita mnie uśmiechnięty Krzysztof Hołowczyc. Wyspany? – pyta. Gdy potrząsam przecząco głową zaczyna tłumaczyć – Jak wzejdzie słońce wystaw do niego twarz i zrób parę głębokich wdechów, zobaczysz twój organizm sam „odpali”. Po czym klepie mnie po plecach i z gracją dwumetrowej kozicy wskakuje po schodkach do busa.
Jak on to robi, że ma tyle energii? – myślę, przypominając sobie wczorajszą kolacje, podczas której wraz z Nanim Romą opowiadali mi o trudach Rajdu Dakar. Są takie momenty – mówił Hołek – kiedy w drugim tygodniu rajdu robisz tzw. „odcinek maratoński”, podczas którego nie wracasz wieczorem na biwak, czyli tam gdzie czeka na ciebie serwis, posiłek i masaż. 1300 kilometrów. I utykasz w piachu, albo przebijasz oponę. Środek pustyni Atacama, najbardziej suche miejsce na świecie! Do tego na 4000 metrów n.p.m. Walczysz o każdy oddech, a musisz zasuwać z łopatą, podkładać najazdy. Wtedy rzeczywiście myślisz sobie, że chyba pozostało tylko położyć się pod samochodem i umrzeć. No tak. Wstawanie poranne w luksusowym hotelu to w porównaniu do tego betka.
W zatrważającym tempie słońce podnosi się nad horyzont zaczynając swoje niszczycielskie działanie. Dwunastopasmowa autostrada, wieżowce, samochody – wszystko pokryte jest pustynnym kurzem. Miasto zbudowane jest bez „ładu i składu”. Nie wiadomo kiedy się zaczyna, a kiedy kończy. Puste osiedla domów jednorodzinnych, zaprojektowanych przez domy mody takie jak Fendi, ciągną się daleko w pustynię. Pomiędzy nimi - wydmy. Wzdłuż drogi ścieżka rowerowa, a na niej niestrudzeni kolarze. Popedałują jeszcze przez jakąś godzinkę zanim upał uniemożliwi im uprawianie sportu. My skręcamy w boczną, szutrową drogę.
Przez przednią szybę busa w oddali widać jakieś namioty. Nagle zza wydmy słuchać ryk. To Nani Roma z Nasserem Al-Attiyahem w dwóch Mini teamu X-raid. Wyskakują nie wiadomo skąd i przecinają drogę naszego autobusu. Zawracają i zaczynają jeździć wokół niego długimi poślizgami, demonstrując możliwości swoich wozów. Jak teraz nie wyjść przy takich herosach na kompletnego idiotę – myślę zaciskając ręce na torbie fotograficznej, zupełnie zapominając o zrobieniu zdjęć.
Nie ma czasu jednak na zbędne zastanawianie się. W namiocie czeka już Michel Périn, dakarowa legenda, pilot Naniego Roma. Przeprowadza krótki kurs rajdowego pilotażu. Przygotowuje nam mapki naszej dzisiejszej trasy. Tłumaczy, co oznaczają zapisane na marginesach odległości – kilometry jakie upływają od startu odcinka, kilometry do jego końca, oraz odległości pomiędzy punktami. Wprowadza w znaczenie poszczególnych symboli. Strzałki, wydmy, kopny piach, wyschnięte rzeki, kamienie. Ciężko się w tym wszystkim połapać. Najważniejsze, że dwa wykrzykniki oznaczają niebezpieczeństwo. Kolorowymi mazakami każe pokolorować nam mapki, tak, by wystarczył rzut oka by rozeznać się w prezentowanych na nich kategoriach znaczków. Oddzielny kolor na przebieg trasy, oddzielny na waypointy, oddzielny na niebezpieczeństwa.
Z kursu wychodzę jeszcze bardziej skołowany. Czy to znaczy, że taki gość jedzie w 50-stopniowym upale, w trzęsącej się na wybojach rajdówce, przez 600 km i cały czas czyta z kartki, jednocześnie obserwując kompas, kasując nogą rajdowy licznik odległości (Halda) pomiędzy punktami? Dzielę się tymi wątpliwościami z Krzyśkiem Hołowczycem i z jego szerokiego uśmiechu czytam, że kiedy przyjdzie mi być dzisiaj jego pilotem, postara się żeby było mi szczególnie trudno. Najwyżej się porzygasz – mówi wzruszając ramionami.
Ale najpierw moja kolej by poprowadzić rajdowe Mini. Wbijam się w niepalną bieliznę i ognioodporny, wyścigowy kombinezon z Nomexu. Nawet nieźle izoluje od panującego na zewnątrz 40-stopniowego upału. A jest dopiero 10 rano. Przy samochodzie czeka właściciel zespołu X-Raid, dwumetrowy Sven Quandt, jedyny człowiek, którego boją się nie-bojący-się-niczego ubermensche, jakimi są zawodnicy.
Zaczynam czuć dodatkową odpowiedzialność. W teamie jeździ jeszcze Kuba Przygoński (a do niedawna sława jaką był Adam Małysz). Mechanicy, którzy pomagają mi się zainstalować w samochodzie, zaciskając mi pasy, dopinając kask i instalując zdejmowaną kierownicę, także są Polakami. Głupio byłoby gdyby Polak, czyli ja, zniszczył to bezcenne auto... Otuchy dodaje mi także związany z Polską, francuski Pilot Xavier Panseri. Będzie dobrze – mówi – jeździłeś kiedyś z kłową, sekwencyjną skrzynią biegów? Nie? Mocno szarp za lewarek i dasz radę! A ja ci pokaże dokąd masz jechać. Odpalam 320-konny silnik i zaczynam cofać spod namiotu serwisowego. W ostatniej chwili do drzwi podbiega Hołek. Tylko nie spal sprzęgła! Ten samochód zaraz jedzie na rajd! – krzyczy. Świetnie. Jakbym miał mało zmartwień.
Trzy litry pojemności, sześć cylindrów i dwie turbosprężarki. 320 koni i 800 Nm momentu obrotowego, dostępnego od 2100 obr./min. Wszystko mechaniczne. W Dakarze elektroniczne, adaptacyjne zawieszenia i komputerowe dyferencjały są zakazane. Wał napędowy z włókna węglowego, zawieszenie z podwójnymi amortyzatorami marki Reiger, tak zaawansowane, że konkurencja będzie je mogła kupić dopiero za dwa lata.
Za plecami 385-litrowy bak z dieslem. Do tego 6-biegowa, sekwencyjna, kłowa skrzynia firmy Sadev. Imponujące fakty. Ale ja widzę tylko przemykającą pod kołami pustynię i słyszę ogłuszający dźwięk motoru. Skrzyżowanie chorego na gruźlice Dartha Vadera z odkurzaczem.
Przez intercom Xavier mówi – teraz w lewo, pomiędzy te opony! Zjeżdżamy z utartego szlaku i się zaczyna. Drugi, trzeci, czwarty bieg. Na początku mam trudności z wbijaniem ich z odpowiednią siłą. 140 km/h po piasku. Hamowanie, tak skuteczne jakbym się zatrzymywał nie na pustyni, a na asfaltowej ulicy. Skręcamy pomiędzy wydmy, wyrzucając tony piachu spod kół. Przez chwilę nic nie widzę przez żadną z szyb, ale trzymam gaz „do dechy”. Byle się nie zakopać! Niesamowite Mini brnie przez całą tę sytuację ze stoickim spokojem.
Pomiędzy dwiema mniejszymi wydmami skręcamy w lewo. Za mocno skręcam koła i zaczynam płużyć przodem. Przypominam sobie radę, jakiej przed wyjazdem udzielił mi Kuba Przygoński. Przytrzymuję lekko hamulec lewą nogą i po chwili wraz z Xawierem suniemy wzdłuż wydmy długim, pięknym „bokiem”. Mini wyciska ze mnie siódme poty. Dosłownie. Momentami muszę rękawicą przecierać oczy, tak leje mi się z czoła. Do prowadzenia potrzeba tu sporej fizycznej siły, jakiej normalny samochód, nawet wyścigowy nie wymaga. Do tego luźna nawierzchnia sprawia, że kierowca cały czas pracuje kierownicą. Wyrywa samochód z kolein, walczy z nagłymi przejściami z podsterowności w nadsterowność. Na wybojach głowa w kasku obija się non-stop o uszy fotela. Mam do przejechania niespełna 8 kilometrów i już mam dość. Czy oni oszaleli, że jeżdżą tak po 600 km dziennie przez dwa tygodnie?
Kątem oka zauważam wyprzedzający mnie w odległości 500 metrów drugi samochód. A wydawało mi się, że tak szybko jadę... To drugie Mini prowadzone przez Naniego Roma wykonuje piękne skoki z pobliskich wydm. Nani popisuje się wożąc pozostałych zaproszonych dziennikarzy. Rozprasza mnie to delikatnie i niechcący zjeżdżam z trasy, zahaczając o małe pole pełne kamieni. Fatalny błąd, w wyniku którego przebijam jedną z tylnych opon. Natychmiast się zakopujemy. Wysiadam z samochodu by pomóc Xavierowi, zaskoczony, że zapadam się po kolana w piachu. I ja po tym przed chwilą jechałem prawie dwutonowym samochodem? Jak to możliwe?!
Pomimo hydraulicznego podnośnika, który sam unosi całe auto, szarpanina z kołem, łopatą, najazdami zajmuje nam 45 minut. Umieram z gorąca i wycieńczenia. Chyba już wiem o czym mówił wczoraj Hołek. On i jego koledzy to rzeczywiście prawdziwi współcześni gladiatorzy. Mierzący się nie tylko z niesympatycznymi warunkami atmosferycznymi, ograniczeniami technicznymi wozów, co z własną psychiką i fizjologią. W porównaniu z nimi latający ze szczytu Matterhorn’u facet w stroju wiewiórki, jest zrównoważonym psychicznie korporacyjnym księgowym.
W końcu udaje się ruszyć. Po raz setny przepraszam Xaviera, za moją nieuwagę ale on tylko wzrusza ramionami. Dojeżdżamy do drogi, która po skręceniu w prawo zaprowadzi nas z powrotem do namiotu-bazy, kiedy mój pilot nagle mówi – wiesz co, chyba sobie radzisz. Zanim wrócimy... nie chcesz zrobić jeszcze jednego kołka? Tylko nie mów nikomu... – dodaje. Przez chwile przez myśl przebiega mi widziana wcześniej w namiocie, wypełniona lodem balia, w której pomiędzy kostkami spoczywały szklane buteleczki z napojami. Wizja ta, trwa dosłownie ułamek sekundy, po którym wbijam pierwszy bieg i wciskając gaz do dechy skręcam w lewo. Chyba załapałem dakarowego bakcyla.