Test: Alpine A110S – jedna z niewielu sytuacji, kiedy wolałbym "tę zwykłą"
Wydawać by się mogło, że mocniejsze, szybsze i bardziej hardkorowe wersje przyozdobione chwytliwymi literami "S", "R" lub ich kombinacją będą zawsze lepsze od "zwykłych" odpowiedników. No nie do końca. Choć w A110S zakochałem się bez pamięci, to gdybym miał kupić ten model, wybrałbym "słabszą, zwykłą" wersję. Mam kilka powodów.
Nie byłem nigdy wielkim fanem francuskich aut, więc nie spodziewałem się, że jedno z nich wyląduje u mnie na samym szczycie dziecięcego "chcę". Nie spodziewałem się też, że Renault wykona odważny krok w czasach, gdy większość producentów rezygnuje z emocjonujących aut, a motywem przewodnim jest maksyma "elektryfikacja twoim przyjacielem". Granie na legendzie poprzedników jest jak zabawa zapałkami nad kanistrem benzyny — niektórym się udaje, ale nawet najwięksi zaliczają wpadki (jak VAG z Beetlem).
Gdy w 2017 r,. siedząc na dworcu kolejowym w Katowicach, otworzyłem jeden z tygodników motoryzacyjnych i zobaczyłem Alpine A110, samochód zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Tak się złożyło, że już rok później mogłem spędzić kilka godzin za sterami francuskiego coupe wagi piórkowej. I nie rozczarowało mnie ani odrobinkę. Mało tego — jeszcze mocniej utwierdziło mnie w przekonaniu, żebym rezerwował dla niego miejsce w swoim garażu przyszłości.