To nie brak torów w Polsce jest problemem. "Kierowcy sami przyznawali się do niewiedzy"
W Polsce jest co najmniej kilka dostępnych ośrodków, gdzie kierowcy mogą puścić wodze fantazji, rozwijać wyższe prędkości oraz sprawdzić swoje umiejętności. Mimo to wciąż pojawiają się komentarze, że "nie ma gdzie jeździć". Zwłaszcza teraz, po sobotniej tragedii w Krakowie z żółtym renault megane R.S. w roli głównej.
20.07.2023 | aktual.: 20.07.2023 09:40
Niemal po każdym poważniejszym wypadku z udziałem sportowych czy modyfikowanych aut, którego główną przyczyną było znaczne przekroczenie prędkości lub brawurowa jazda, pojawiają się komentarze sugerujące, że do tragedii by nie doszło, gdyby w Polsce były tory. Otóż te ostatnie są.
Tylko z pamięci mogę wymienić m.in. Tor Łódź, Tor Modlin, Tor Kielce, Silesia Ring, Tor Poznań, MotoPark Kraków, Autodrom Jastrząb czy podwarszawski Driveland. A przecież jest ich jeszcze więcej. Dlaczego więc wiele osób wciąż woli stwarzać zagrożenie na drodze publicznej, zamiast pojechać na tor i tam się wyszaleć? Zapytałem o to Damiana Lemparta, instruktora jazdy sportowej oraz Wyścigowego Mistrza Polski w kategorii Super S Cup Endurance.
– Myślę, że wpływ na to ma wiele czynników. Jednym na pewno jest fakt, że ludzie nie mają świadomości o dostępności torów. Niestety, nie nagłaśnia się takich możliwości, a ponadto nie ma też kultury typowo motosportowej, jak np. za granicą. Tam osoby szkolą się, jeżdżą na torach, również z bardzo wysokimi prędkościami, na tyle że po wszystkim nawet do głowy im nie przychodzi jechać szybciej niż pokazują znaki na drogach publicznych. Robią to w odpowiednich warunkach, a przy okazji rywalizują tam, gdzie można rywalizować - mówi w rozmowie z Autokult.pl Damian Lempart.
- Co więcej, później przenoszą prawidłowe nawyki i wyniesioną wiedzę w pozytywnym kontekście na drogę, bo rozumieją zakres pracy balansem auta, a także przekonują się nie tylko jak jechać szybko, ale także co zrobić z samochodem w danej sytuacji, by zachować się bezpiecznie – kontynuuje mężczyzna.
Czy ewentualnym brakiem świadomości można więc tłumaczyć szarżowanie na drodze? Absolutnie nie. Można to porównać do prostej sytuacji – skoro chcę sobie postrzelać z pistoletu, a w mojej okolicy nie ma strzelnicy, to mogę to robić, gdzie mi się podoba? Odpowiedź jest chyba prosta. Prawdopodobieństwo wyrządzenia szkód jest podobne, jak w przypadku jazdy ponad 150 km/h przez obszar zabudowany. Takie stanowisko podziela także mój rozmówca.
– Fakt, że pod moim domem nie ma toru, nie jest usprawiedliwieniem do łamania prawa w tak karygodny sposób. Zgadzam się z tym, że w niektórych regionach Polski jest mniej torów, chociażby na wschodzie kraju. Jednak w pobliżu dużych miast typu Poznań, Katowice czy Kraków na wyciągnięcie ręki mamy np. Silesia Ring, Tor Kielce czy właśnie Tor Poznań - wylicza Wyścigowy Mistrz Polski.
- Są na nich organizowane treningi, tylko trzeba się zainteresować. Wykorzystać wyszukiwarkę internetową, fora tematyczne, portale społecznościowe, czy telefon. Żyjemy w erze, w której za pomocą aplikacji społecznościowych z łatwością można skontaktować się z ekspertami w danych branżach, a w motorsporcie u nas ich nie brak. Brakuje więc nie tylko świadomości, ale też chęci zainteresowania się tematem – mówi Damian Lempart.
Zawsze w kontekście dostępności torów pojawia się także temat kosztów. Wbrew pozorom te wcale nie są wysokie. Wszystko zależy od tego, w czym chcemy wziąć udział. Zwykły tzw. trackday, czyli dzień swobodnych jazd po torze, to dopiero początek. Co prawda zorganizowane treningi zawsze będą nieco droższe, jednak na pewno więcej z nich wyniesiemy. Ponadto często nawet podczas trackdayów można jeździć pod okiem instruktorów.
– Udział w takim treningu to nie jest ogromny koszt. Powiedzmy sobie szczerze — osoby, które często poruszają się takimi [sportowymi – przyp. red.] samochodami, obracają się w środowisku, które mogłoby sobie pozwolić na trackday. W zależności od toru wystarczy 200, 300, czasem 500 zł za cały dzień jeżdżenia, żeby robić to samo, co chcieliby zrobić na ulicy. Ale robiąc to na torze – mówi kierowca wyścigowy.
– Mniej na pewno zapłacimy na skromniejszych obiektach jak np. tor Krzywa czy Moto Park Kraków, ale także, w zależności od wydarzenia, na Torze Kielce. Wiele jest imprez typu KJS czy Time Attack, gdzie wystarczy mieć po prostu sprawny samochód. Nawet na Silesia Ringu w ramch tzw. Open Track'a, pojedyncze sesje kosztują często po ok. 200 zł. Licząc cały dzień jazdy, Tor Poznań czy Silesia Ring są akurat nieco droższymi obiektami, ale to już są pełnowymiarowe tory - mówi Damian Lempart.
Ceny w Polsce i tak są dużo niższe, niż za granicą. Całodniowy trackday na dużych europejskich torach typu Nürburgring Nordschleife, czy w Spa, to są kwoty rzędu 800-1000 euro, a nawet więcej. Co ciekawe, często na te zagraniczne trackday'e, trzeba rezerwować miejsca z wielotygodniowym, a nawet z wielomiesięcznym wyprzedzeniem – podkreśla mój rozmówca.
– Oprócz braku świadomości można przyjąć, że chodzi także o zupełnie inne emocje. Niektórzy chcą po prostu przyszpanować wśród kolegów, czy zaimponować dziewczynom i poznać inny poziom adrenaliny. Mówię to obiektywnie i na podstawie obserwacji czy rozmów, bo coś takiego mnie prywatnie nie interesuje. Nie ma nic fajnego w tym, żeby na żywo pomiędzy autami i pieszymi bawić się w Need for Speed (seria gier wyścigowych - przyp. red.). Tylko jak już ktoś się rozbije i coś się stanie, to niestety dopiero po fakcie człowiek zastanawia się, czy nie lepiej było pojechać na tor – kontynuuje Damian Lempart.
Czy wobec wciąż powtarzających się tragedii na drodze poziom świadomości rośnie? Okazuje się, że tak. Jak zdradził mi mój rozmówca, zauważył on wzrost zainteresowania wśród kierowców treningami oraz szkoleniami na torze. Jak się okazuje, dla niektórych bodźcem okazały się… wyższe mandaty.
– W ostatnim czasie mogę powiedzieć o częściowym wzroście zainteresowania wizytami na torze wśród kierowców, nie tylko młodych. Mało tego. Niektórzy moi podopieczni mówili mi nawet, że ceny mandatów tak mocno wzrosły, że nie chcą już podejmować ryzyka, przez co zainteresowali się jazdą na torze. W praktyce wydają mniej i na dodatek jest to pewna inwestycja w siebie, bo idzie to w parze z rozwojem jako kierowca, poznawaniem możliwości własnego samochodu, a przy okazji spełnia się pewną "zajawkę". Mamy więc przyjemne z pożytecznym – wyznaje kierowca wyścigowy.
Poza świadomością kierowców problemem jest jeszcze inna rzecz. Przeświadczenie o doskonałych umiejętnościach jazdy.
– Niestety, to jest nasza polska "duma", mentalność. Przeświadczenie, że co to nie my, ile to nie potrafimy. Wielu kierowców narzeka na innych, ale sami siebie uważają za świetnych. Tak naprawdę jest coraz więcej agresji za kierownicą. Niestety, póki co możemy jedynie uczyć się na tych przykrych sytuacjach i próbować to ograniczać. Jako osoba, która trenuje ludzi na torach, miałem trochę "klientów", którzy bawili się w streetracing, ale zdecydowali się przyjść na zajęcia na torze. Nierzadko sami przyznawali, że nie wiedzieli, że aż tyle nie potrafią – mówi Damian Lempart.
– Wiele osób ma mniej umiejętności, niż im samym się wydaje. I mówię to jako osoba, która zajmuje się wyczynowo sportem samochodowym. Zwiększenie świadomości, że czasem tych kilka km/h potrafi zrobić kluczową różnicę, jeśli chodzi o potencjalne zatrzymanie pojazdu czy ograniczenie skutków i konsekwencji danego zdarzenia, jest bardzo ważne. Nawet w moim przypadku po szkoleniu instruktorskim zmieniło się myślenie, także jeśli chodzi o jazdę wyścigową – dodaje kierowca.
Podsumowując, brak odpowiedniego obiektu w najbliższej okolicy nigdy nie jest wytłumaczeniem drogowej szarży. Nawet jeśli duży tor jest po drugiej stronie Polski, warto rozejrzeć się w najbliższej okolicy i poszukać mniejszego ośrodka. W odpowiednich warunkach także tam można się wyszaleć. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by wybrać się w dalszą podróż na wspomniany, większy obiekt. W końcu każda kwota wydana na odpowiedzialne szaleństwo na torze jest lepsza, niż ewentualne straty lub co gorsza – ofiary, naszej drogowej bezmyślności.
Filip Buliński, dziennikarz Autokult.pl