Kei cars to motoryzacyjny symbol Japonii. Czym są i co łączy je z pizzą?
Są tak japońskie jak origami, manga i karaoke. To więcej niż tylko segment rynku, motoryzacyjny gatunek czy dziwna nisza. Kei cary są nieodłączną częścią współczesnej historii Japonii i zjawiskiem, które świetnie opisuje specyfikę tego kraju. Skąd się wzięły i czym się wyróżniają?
24.02.2021 | aktual.: 06.03.2024 22:10
Mało który kraj na świecie może pochwalić się tak dużą liczbą osobliwości jak Japonia, a kei cary są jedną z nich. To odrębny motoryzacyjny ekosystem, którego nie zobaczycie nigdzie indziej. Stworzone w Japonii i dla Japończyków, stanowiące nieodłączny element krajobrazu tamtejszych miast. Przez mieszkańców traktowane są jako coś oczywistego, podczas gdy europejscy czy amerykańscy turyści postrzegają kei cary bardziej jak zabawki niż prawdziwe samochody. A to przecież wspaniałe maszyny, które mogłyby sprawdzić się również na innych rynkach.
Wszystko zaczęło się od… biedy
Historia zna wiele przypadków, gdy to właśnie niedostatek w konsekwencji zaowocował powstaniem czegoś pozytywnego. Weźmy na przykład taką pizzę, która narodziła się we Włoszech jako danie ubogich, a dziś zamożne społeczeństwa nie wyobrażają sobie bez niej życia. Kei cary z racji pochodzenia bardziej co prawda kojarzą się z ramenem (czyli japońską zupą z kluskami), ale geneza ich powstania również wynika z tego, że Japończykom po II wojnie światowej nieprzesadnie się przelewało.
Tamtejsze władze postanowiły więc stworzyć kategorię pojazdów, które pozwoliłby przesiąść się obywatelom z rowerów i motocykli na coś bardziej komfortowego, a przy okazji napędzić lokalną gospodarkę. Miało być prosto i tanio, bez większych wygód i przepychu, za to z benefitami mającymi zachęcić do wyboru właśnie takich pojazdów. Mowa o darmowych miejscach parkingowych, ulgach podatkowych i tanim ubezpieczeniu.
Mniej znaczy więcej – filozofia, która się sprawdziła
Plan, który zapoczątkowano w 1949 roku, zaczął nabierać tempa już w latach 50. Na rynek trafiły takie auta jak Suzuki Suzulight czy Subaru 360 uznawane za pierwszego masowo produkowanego kei cara. Tak, liczba w nazwie nawiązuje do pojemności skokowej silnika, która wówczas była maksymalną dopuszczalną w segmencie kei carów. W kolejnych dekadach władze sukcesywnie zwiększały limity, by na początku lat 90. dojść do wartości obowiązujących po dziś dzień.
660 cm3 pojemności silnika, maksymalna moc 64 KM i ściśle określone wymiary nadwozia: nie więcej niż 3400 mm długości, 1480 mm szerokości i 2000 mm wysokości. Jeśli zastanawialiście się, dlaczego większość przedstawicieli gatunku wygląda jak pudełka, macie odpowiedź. Chcąc uzyskać maksymalną przestrzeń przy takich ograniczeniach, producenci musieli uprościć kształty nadwozia.
Kei Cars: Origin and Legacy
Większości modeli wyszło to na dobre, gdyż niejedno europejskie auto segmentu A zmieści zauważalnie mniej niż przeciętny kei car zdolny przewieźć 4 dorosłych Japończyków lub – po złożeniu kanapy – sporo ładunku. Zresztą, nie myślcie sobie, że wszystkie pojazdy klasyfikowane jako kei car to nudne osobówki. Sprytni Azjaci zdołali upchnąć w tym segmencie wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić – z małymi ciężarówkami i sportowymi roadsterami włącznie.
Najciekawsi przedstawiciele gatunku
Analizując ostatnie 3 dekady, a więc okres od wprowadzenia ostatnich dużych zmian w regulacjach dotyczących kei carów, można naprawdę zaskoczyć się różnorodnością i mnogością propozycji, jakie lokalni producenci wypuszczali na rynek. Nietrudno odnieść wrażenie, że to oddzielny segment – który w europejskim rozumieniu plasowałby się gdzieś poniżej segmentu A – złożony z dziesiątek podgatunków i setek przedstawicieli. Aż trudno uwierzyć, że poniżej Fiata 500 i Smarta może dziać się tak wiele. Tak samo jak trudno uwierzyć w jedzenie starych ryb czy istnienie automatów pozwalających na zakup używanych majtek – to po prostu Japonia.
Większość kei carów to uniwersalne pojazdy miejskie jak Honda N Box (swoją drogą trafna nazwa), Mitsubishi eK czy Suzuki Wagon R – wąskie mikrovany z wysoko poprowadzonym dachem i sporymi przeszkleniami. Wszystkie napędzane praktycznie tym samym, doładowanym silniczkiem o pojemności 0,66 litra.
Bardziej praktyczni klienci lub po prostu ci, którzy potrzebują auta do pracy, korzystają natomiast z małych dostawczaków – Subaru Sambar albo Suzuki Carry. Swoją drogą ten drugi jest - a raczej był - spotykany również u nas, choć z uwagi na większy silnik w europejskiej specyfikacji nie spełniał standardów kei cara.
Nie można też zapominać o "terenówkach" ze wspaniałym Mitsubishi Pajero Mini na czele. Oczywiście bez ramy, za to z napędem na 4 koła i bardzo dorosłym jak na kei cara wyglądem. Najciekawszym gatunkiem z perspektywy wielbiciela motoryzacji wydają się jednak malutkie roadstery wyglądające jak stylowe mydelniczki. Daihatsu Copen, Suzuki Cappucino czy Honda S660 to samochody, które budzą pożądanie u wielu fanów azjatyckiej myśli technicznej. Niska masa, często nieprzekraczająca nawet 700 kg, tylny napęd i zrywny silnik czynią z nich samochodowe odpowiedniki psa rasy Chihuahua – czysta radość, agresja i słodycz w jednym. Czy można chcieć czegoś więcej?
Koniec coraz bliżej
Może tylko tego, by kei cary nigdy nie umarły. Współczesna zglobalizowana motoryzacja potrzebuje takich dziwadeł. I choć mnie - jako przeciętnemu Europejczykowi - nie powinno robić to różnicy, trudno przejść obojętnie obok końca każdego samochodowego gatunku. A ten zdaje się nadchodzić nieuchronnie.
Po tym jak w 2014 roku japońskie władze znacząco zmniejszyły benefity związane z posiadaniem kei carów – wzrost podatku paliwowego i drogowego o 50 proc. – zainteresowanie zarówno klientów, jak i producentów zaczęło gwałtownie spadać.
Obecnie na polu bitwy pozostały tak naprawdę 4 marki: Suzuki, Daihatsu, Mitsubishi i Honda, które sukcesywnie ograniczają ofertę, lecz wciąż godnie reprezentują ten wyjątkowy segment, który nie zniknie tak długo, jak długo legalne będą silniki spalinowe. Niestety, na taki boom jak w końcówce XX wieku raczej nie ma co liczyć.
Alternatywą wydaje się napęd elektryczny coraz częściej stosowany w takich pojazdach. I choć zasilanie prądem - szczególnie w tym segmencie - zdaje się mieć wiele sensu, bez trzycylindrowego malutkiego turbo to już nie będzie to samo.