Auto oczyściło 2,3 tys. m3 powietrza.
Arkady Fiedler sprawdził Toyotę Mirai na trasie z Warszawy do Paryża
25.11.2021 | aktual.: 14.03.2023 14:15
Blisko 5 tys. km po drogach siedmiu krajów Europy Zachodniej w komfortowej limuzynie. Brzmi jak marzenie. Arkady Fiedler postanowił sprawdzić, czy nie zburzy go wybór samochodu, który wyprzedza swoje czasy – wodorowej Toyoty Mirai.
Do pokonania 4905 km z Warszawy do Paryża przez Berlin, Hanower, Amsterdam, Kolonię i Brukselę. W drodze powrotnej zaplanowana trasa wiodła przez Zurych, alpejskie przełęcze Grimsel, Furka i Świętego Gotarda, a następnie Poczdam i Kolonię. Ambitnie? Na pozór nie aż tak, ale Arkady Fiedler, który postanowił przemierzyć ten szlak, nie zajmuje się zadaniami przyziemnymi. Dlatego wybrał jeden z najnowocześniejszych samochodów świata – Toyotę Mirai. Druga generacja tego modelu przyciąga wzrok. Nie jest to jednak najważniejsze, bo najbardziej istotne jest jego serce.
Mirai to model wyposażony w ogniwa paliwowe, które wytwarzają prąd. Potrzebują do tego jednak wodoru, a sieć stacji, które go oferują, wciąż jest w fazie rozbudowy. Najlepiej widać to na wschód od Niemiec. Podróż ruszyła z Warszawy. Dystans do Berlina wynosił 593 km, czyli niemal tyle, ile katalogowy zasięg auta. Zbiornik samochodu nie był jednak pełen i Toyota Mirai obiecywała jedynie 470 km zasięgu. Przed kierowcą już na samym początku stanęło więc nie lada wyzwanie, bo na tym odcinku nie ma gdzie zatankować. Arkady Fiedler wywiązał się z tego zadania na szóstkę.
Kiedy podróżnik pojawił się na stacji w stolicy Niemiec, komputer pokładowy informował o zasięgu wynoszącym 27 km. Rzeczywiste zużycie wodoru okazało się niższe od katalogowego i wyniosło 0,73 kg/100 km. Pomiędzy Warszawą a Berlinem Toyota zużyła 4,34 kg wodoru. Przy obecnych cenach – 9,5 euro za 1 kg – koszt podróży zamknął się w kwocie 41,3 euro.
Dalej podróż przebiegała już bez niepewności. „Stacji wodorowych było mnóstwo, na tyle blisko od siebie, że na całej trasie od Berlina tylko raz byłem blisko włączenia się rezerwy. Tankowanie trwa kilka minut i można jechać dalej. Na niemieckich autostradach jeździ się szybciej, czasem powyżej 160 km/h, dlatego przyspieszyłem, nie martwiąc się o zasięg” – wspomina Arkady Fiedler.
Kolejne odcinki trasy wiodły przez Hanower do Amsterdamu, a stamtąd do Kolonii. W tym niemieckim mieście Arkady Fiedler odwiedził muzeum Toyota Collection. W zbiorach posiada ono ponad sto samochodów, a wśród nich takie perełki jak pierwszy japoński samochód supersportowy 2000 GT, przedprodukcyjny egzemplarz Priusa pierwszej generacji czy kabriolet Celica z podpisem Ralfa Schumachera.
Co ciekawe, początkowo była to prywatna kolekcja, która została zapoczątkowana przez miejscowego dealera marki. Z czasem trafiła pod skrzydła japońskiego producenta i rozrosła się.
Z Kolonii trasa Arkadego Fiedlera wiodła do Brukseli, a następnie do Paryża. W stolicy Francji samochód podróżnika przyciągał wzrok w znacznie mniejszym stopniu niż wcześniej. Z prostego powodu. Po Paryżu jeździ 600 wodorowych taksówek. Flotę marki Hype tworzą właśnie egzemplarze Miraia.
Okoliczności zapewne nastrajały do dłuższego pobytu, ale po krótkim postoju pod Wieżą Eiffla trzeba było ruszać w drogę powrotną. Tym bardziej, że ta miała być dłuższa i bardziej wymagająca.
Jednym śmiałym skokiem podróżnik przebył drogę z Paryża do granicy Szwajcarii. To 763 km. Dalej odległości znacznie się zmniejszyły, ale za to zdecydowanie wzrosła wysokość. Wodorowa Toyota Mirai wjechała na alpejskie trasy przez trzy przełęcze: Grimsel, Świętego Gotarda oraz Furka.
Na tej ostatniej Arkady Fiedler mógł poczuć się jak James Bond. To tam kręcono słynny pościg z filmu „Goldfinger”. Co więcej, Polak, podobnie jak brytyjski agent, prowadził bardzo niecodzienny pojazd. To było wymagające 241 km. Najwyższy punkt trasy przebiegał na wysokości 2400 m n.p.m.
Dalsze etapy trasy przebiegały przez Neuschwanstein, słynące z zamku o wyglądzie bajkowej twierdzy. Budowla, która powstała w XIX wieku, swym romantycznym wyglądem zainspirowała twórców zamku Śpiącej Królewny, znajdującego się w Disneylandach. Kolejny długi etap wiódł do Berlina, a stamtąd kolejny do Warszawy.
Na trasie z Warszawy do Paryża i z powrotem do stolicy Polski Toyota Mirai przejechała 4905 km i zużyła przy tym 50 kg wodoru. Koszt tankowania samochodu wyniósł 2100 zł. Co jednak najważniejsze, podróż Arkadego Fiedlera nie wiązała się z zanieczyszczaniem cennego środowiska. Toyota Mirai nie tylko nie emitowała spalin, ale wręcz poprawiała jakość powietrza. Jak to możliwe? Samochód podczas jazdy filtruje je, by zapewnić taki stopień jego czystości, jaki wymagany jest w procesie chemicznym zachodzącym w ogniwie paliwowym. W ten sposób oczyszczeniu poddano 2312 metrów sześciennych powietrza. To tyle, ile człowiek potrzebuje przez pół roku.
Korzyściom środowiskowym związanym z używaniem Toyoty Mirai nie sposób zaprzeczyć. Co jednak ważne, nie oznacza to konieczności pogodzenia się z niedogodnościami. Japońskie auto to przestronna limuzyna o długości blisko 5 metrów i o rozstawie osi wynoszącym 2,92 m. Dzięki przeniesieniu ogniw paliwowych pod maskę i umieszczeniu elektrycznego silnika oraz baterii trakcyjnej z tyłu limuzyna może pochwalić się idealną dystrybucją wagi, wynoszącą 50:50. Tylnonapędowy sedan spokrewniony z Lexusem LS oddaje do dyspozycji kierowcy moc 182 KM oraz 300 Nm maksymalnego momentu obrotowego, co pozwala przyspieszyć do „setki” w 9,2 sekundy i osiągnąć prędkość 175 km/h. Na co dzień to zupełnie wystarczające wartości.
Druga generacja Miraia ma być dla napędu wodorowego kamieniem milowym. Choć na razie wodór w motoryzacji jest przyszłością, już dziś Toyota ma wykorzystujące go auto, którego bez wyrzeczeń można używać jak pojazdu o tradycyjnym napędzie.