Byłem na American Cars Mania 2021. Wrocławski stadion zamienił się w amerykańską enklawę
Ryk V8, powiew luksusu, niezliczone chromy i zapach amerykańskiego barbeque. W takiej atmosferze minął ostatni weekend na wrocławskim stadionie podczas American Cars Mania. Sprawdziłem, na co mogli liczyć odwiedzający i powiem jedno: było warto.
Już ósmy raz wyznawcy amerykańskiej motoryzacji mogli spotkać się w dużym gronie podczas imprezy American Cars Mania. Oczekiwania były tym większe, że w zeszłym roku ze względu na pandemię koronawirusa organizacja zlotu była niemożliwa. Wiele osób, mając więc w pamięci spotkanie z 2019 r. na lotnisku w Oleśnicy, cierpliwie czekało na poprawę sytuacji. I oto się doczekali.
Ostatni weekend stadion we Wrocławiu wypełnił się wszystkim, co dobrze znamy z krainy Wuja Sama. Nie chodziło tylko o same samochody. Flagom Stanów Zjednoczonych, rockowej muzyki na przemian z country czy najróżniejszym przebraniom - od kowbojów, przez typowych rednecków, aż po pin-up girls czy nawet dmuchanego kosmitę - nie było końca.
I choć wiadomo było, że za kierownicą policyjnych fordów crown victoria siedzą tylko ich właściciele z pełnym rynsztunkiem, to przechodząc obok, człowieka jakoś tak łapała niepewność, czy na pewno nie mamy nic na sumieniu. Niemniej świetnie uzupełniali wrażenie wizyty w amerykańskiej enklawie.
W tym roku zarówno odwiedzający, jak i zlotowicze mieli szansę wygrać samochód w konkursie. Na tych pierwszych czekał ford mustang GT, z kolei wśród drugiej grupy rozlosowany został ford LTD crown victoria z 1985 r.
Całą imprezę oczywiście zdominowały lśniące, a wręcz oślepiające błyszczącym chromem wiekowe pojazdy zza oceanu. Jednym z moich faworytów był cadillac sixty special z II połowy lat 50. zachwycający niebywałym futuryzmem. Z kolei majestatyczny imperial przyciągał wzrok nie tylko kształtami, ale zaglądając przez szybę, aż ciężko było uwierzyć, że to misterne wnętrze ma 60 lat.
Amerykańskość imprezy przypieczętowała obecność wszelkiej maści muscle i pony carów – od ponad 1000-konnego dodge’a chargera, przez challengera, współczesnego hellcata, kilka generacji fordów mustangów, shelby GT350 i GT500, mercury’ego cyclone, pontiaca trans ama, aż po różnej maści corvette’y. W przypadku ostatniego modelu, wbrew pozorom to nie najstarsze generacje wywoływały duże zainteresowanie.
Na zlocie pojawiła się najnowsza, 8. odsłona z centralnie zamontowanym 6,2-litrowym V8. Największe tłumy zbierały się jednak wokół jeszcze innych aut. Pierwszym z nich był czerwony dodge viper RT/10 II generacji, którego właściciel, ku uciesze tłumu, nie szczędził soczystych ryków 8-litrowego V10. Swoją drogą, podobny egzemplarz miałem okazję niedawno ujarzmić. Dzika bestia. To znaczy żmija.
Natomiast drugim, który na mnie zrobił największe wrażenie, był ford GT40. I choć nie jest oryginalny egzemplarz, a jedynie idealnie odwzorowana replika, to chwytała za serce jak nic innego. Jęki zachwytu można było usłyszeć aż po drugiej stronie stadionu.
Zdawałem sobie wcześniej sprawę, że 40 cali wysokości to raczej skromna wartość, ale dopiero fizyczne spotkanie, a przede wszystkim sąsiedztwo (wydawałoby się, że i tak nieszczególnie wielkiego) shelby GT500 uświadomiło, jak małym autem jest GT40. Sam spędziłem przy aucie kilkadziesiąt minut, oglądając każdy szczegół oraz mając nadzieję, że uda się złapać jego właściciela (niestety miałem pecha).
Mateusz Żuchowski podczas swojej wizyty na tej imprezie w 2019 r. stwierdził, że cała impreza przypomina bardziej festiwal amerykańskiego sposobu życia. I choć otwarta przestrzeń lotniska w Oleśnicy zdecydowanie lepiej wpisywałaby się w panujący klimat (zmiana lokalizacji wymuszona była m.in. budową obwodnicy), po wizycie na wrocławskim stadionie podpisuje się pod tym obiema rękami.