Auta, którymi trzeba się przejechać [przegląd redakcji #2]

Są takie samochody, którymi jazda jest na tyle wyjątkowa, że każdy powinien ich spróbować. W drugiej części redakcyjnego przeglądu przedstawiamy nasze typy, którymi sami jeździliśmy i uważamy, że właśnie tymi modelami warto odbyć przejażdżkę życia.

Rolls-Royce to z pewnością samochód, którym każdy powinien przejechać się raz w życiu
Rolls-Royce to z pewnością samochód, którym każdy powinien przejechać się raz w życiu
Źródło zdjęć: © fot. Maciej Skrzyński
Platforma Autokult

Mateusz Lubczański: Mazda MX-5

To zestawienie byłoby całkowicie niekompletne bez Mazdy MX-5, niezależnie od generacji. Sam doskonale pamiętam moment, w którym mnie zaczarowała. Przejechałem zaledwie 200 metrów obecną generacją, gdy dopiero pojawiała się w salonach. Za ideał samochodu sportowego uważałem wtedy – w sumie nadal jest wysoko na mojej liście – Porsche Caymana. Małego, japońskiego roadstera uważałem za zabawkę.

Mazda MX-5 RF
Mazda MX-5 RF© fot. Mateusz Lubczański

Jak bardzo się myliłem! 200 m wystarczyło, bym zakochał się w tym aucie. Prowadzenie MX-5 jest tak naturalne, jak ruch ręką. Dzięki niskiej pozycji za kierownicą pośladki odbierają niemal każdy, nawet najmniejszy komunikat z zawieszenia. Jest leciutka, więc nie potrzebuje też nie wiadomo jakich silników. MX-5, niezależnie od generacji, daje fenomenalną radość z jazdy i pokazuje, że nie trzeba wydawać milionów, by po prostu dobrze się bawić za kółkiem. No i zawsze można złożyć dach.

Tak, wysiadanie pozbawia godności, miejsca jest w niej naprawdę mało, a wyższe osoby będą spoglądać na drogę znad, a nie przez szybę. I wiecie co? Nie ma to żadnego znaczenia. Nie bez powodu Mazda MX-5 jest najpopularniejszym roadsterem na świecie. Bo można się w niej po prostu zakochać.

Marcin Łobodziński: Ford Ranger Raptor

Są na rynku samochody szybkie i takie terenówki, które mogą wprawić w osłupienie. Jednak moim zdaniem warto spróbować czegoś absurdalnego. Czegoś, czego kompletnie się nie spodziewacie. To daje Ranger Raptor podczas szybkiej jazdy w terenie.

Ford Ranger Raptor
Ford Ranger Raptor© fot. Marcin Łobodziński

To jedyny taki samochód dostępny w sprzedaży w Europie i jeden z niewielu takich fabrycznych na świecie. To jedyny samochód, który podczas testu i poznawania jego możliwości, wielokrotnie oglądałem z zewnątrz, by sprawdzić, czy jest jeszcze cały, stwierdzając z niedowierzaniem, że tak. Żaden samochód z ok. 500 jakie testowałem, tak bardzo nie przerósł moich oczekiwań. Nie jeździłem innym, który na moich pasażerach wywoływałby tak częste reakcje szoku – nie zaskoczenia, lecz szoku! - i podczas jazdy żadnym innym samochodem tak często nie słyszałem od pasażera: "to niemożliwe!". Niemożliwe, to najlepsze słowo opisujące pracę jego zawieszenia.

To, co potrafi, jest dla przeciętnej osoby absolutnie niewyobrażalne. Na tyle, że oddany na przejażdżkę przypadkowemu kierowcy, nie pokazałby, co potrafi. Nawet jeśli jeździł już wszystkimi dostępnymi w Europie autami, to i tak Raptor go zszokuje, ale tylko wtedy, kiedy pozna pełnię jego możliwości, co nie będzie łatwe. Jest to jeden z tych samochodów, którym warto się przejechać najpierw nie za kierownicą, lecz jako pasażer z kimś, kto zna Raptora. Bo trudno będzie wam się przełamać, by poznać minimum, a nie maksimum tego, co daje jego zawieszenie.

Żeby to zobrazować - jak wysoką przeszkodę przeskoczycie z biegu? Powiedzmy, że 1 metr? Teraz wyobraźcie sobie, że ktoś daje wam buty do przeskakiwania wysokich przeszkód. Spodziewacie się, że uda się przeskoczyć 1,5 metra, może 2. Natomiast poprzeczka zostaje ustawiona na wysokości 5 metrów i słyszycie: "to tak na rozgrzewkę, żeby spróbować, a potem ustawimy na 10 metrów". Rozumiecie? Taki jest Raptor.

Tam, gdzie inne samochody mają swoje granice możliwości, tam jego zawieszenie jeszcze nie pracuje w takim zakresie, do jakiego zostało stworzone. Kiedy inną terenówką zaczynasz hamować przed dziurą, żeby się nie zabić, w Raptorze myślisz "no wreszcie coś konkretnego" i wciskasz gaz w podłogę. W mojej opinii to najbardziej szalony samochód jaki wciąż można kupić. Dlatego jeśli tylko będziecie mieli możliwość, wskakujcie na fotel pasażera.

Filip Buliński: Mercedes 240 GD "Wolf"

Mercedesa Klasy G zna chyba każdy, a pierwsze skojarzenie jest jedno - samochód mafii. Nie ma się też co dziwić - swoją posturą sieje postrach gdzie tylko się pojawi, brzmi jakby zjadał dzieci, pruje do przodu niezależnie od podłoża, a w środku jest oazą luksusu. Ale tym razem nie o tej wersji będzie.

Mercedes 240 GD
Mercedes 240 GD© fot. Filip Buliński

Bo o ile przejażdżka zwykłą gelendą jest raczej oczywista, tak moim typem jest pierwsza Klasa G, którą upodobały sobie liczne służby i niektóre wojska. Dopiero tu poznaje się jej prawdziwie surowy i roboczy charakter - bez morza skóry, drewna i włókna węglowego. Nie ma tu miejsca na fantazje projektantów wnętrza - wszystko ma po prostu działać.

Do tego napęd - zapomnijcie o ryczącym, mocarnym V8. 2,4-litrowy diesel nie grzeszy dynamiką, ale bezawaryjnością i skutecznością działania - już tak. Choć ma tylko 72 KM i 137 Nm momentu obrotowego, w terenie trudno go zatrzymać. Mimo surowości i ślamazarności, "Wolf" pozostaje niezwykle wygodnym autem, godnym trójramiennej gwiazdy na grillu. Bo w końcu taka miała być gelenda 40 lat temu. Skuteczna, niebojąca się terenu, ale zachowująca pokłady wygody na asfalcie. Zderzenie dwóch światów jest tu wyśmienite i każdy powinien go doświadczyć na własnej skórze.

Mariusz Zmysłowski: Porsche 911

Nie przejechać się przed śmiercią Porsche 911 to tak, jakby nigdy nie przejechać się sportowym samochodem. Różne modele dające dużo frajdy z jazdy przychodziły i odchodziły. 911 trwa i od dekad stanowi benchmark.

Porsche 911
Porsche 911© fot. Mariusz Zmysłowski

Czy równolegle były lepsze, szybsze lub droższe samochody? Oczywiście. Jednak 911 pozostaje esencją, najdoskonalszą i najbardziej uniwersalną odpowiedzią na pytanie o auto sportowe, bo łączy te powyższe "naj" w jednej maszynie, w sposób bezkompromisowy.

I nie chodzi tu o żadną lepszą czy gorszą generację. Przejedź się jakimkolwiek 911, a zrozumiesz, o co chodzi. Pojąłem to, gdy z 991 przesiadłem się do muzealnej 911 Carrery 2.7 RS - te auta, jak żadne inne, zachowały to mechaniczne "coś". Te same dźwięki dochodzące zza pleców przetrwały lata. Dlatego tego samochodu trzeba spróbować, bo inaczej nawet nie zrozumiesz, jak wiele cię ominęło.

Maciej Skrzyński: Rolls-Royce Silver Spur

Z początku podchodziłem do tego samochodu bez większej ekscytacji. Ot, kolejny przedstawiciel brytyjskiej motoryzacji, która kojarzyła mi się głównie z wykonaniem bardziej kruchym niż płatki śniadaniowe. Wystarczyło jednak pierwsze kilka kilometrów, żebym wpisał go bardzo wysoko na motoryzacyjną "chciej-listę".

Rolls-Royce Silver Spur
Rolls-Royce Silver Spur© fot. Maciej Skrzyński

Rolls-Royce Silver Spur został zaprezentowany w 1980 roku. Miał legendarną, bo produkowaną przez 52 lata (1968-2020!) V-ósemkę o pojemności 6,75 litra, której mocą 250 KM zarządzał 3-biegowy automat. Do tego 5,5 metra długości i waży grubo ponad 2 tony, co czyni go dłuższym i cięższym od S-klasy V223 (czyli tej przedłużonej). I tak oto, te wszystkie liczby, w połączeniu z samopoziomującym się, hydraulicznym zawieszeniem i specyficznie reagującym układem kierowniczym, pozwalają poczuć się tak, jakbyśmy prowadzili nie samochód, a jacht. Dużą, luksusową łajbę wykończoną lakierowanym drewnem i niezwykle grubymi, miękkimi dywanami z niewzruszoną, majestatycznie wskazującą kierunek statuetką Spirit of Ecstasy na dziobie.

Możecie zapomnieć o irytujących studzienkach czy wyrwach, a po progu zwalniającym lub większej koleinie zawieszenie wraca do odpowiedniego poziomu jeszcze przez kilkadziesiąt metrów bujając się jak statek na falach. Wrażenie potęgują opony o profilu 75 – takich już w limuzynach nie uświadczymy, a szkoda. Myśleliście, że komfortowym i luksusowym samochodem jest Mercedes W140? Przy 40-letnim Silver Spurze wypada on jak kawalerka przy penthousie.

Tylko skąd wytrzasnąć klasycznego Rolls-Royce’a? Wystarczy wpisać "auta do ślubu", jeden telefon i proszę – przejażdżka gotowa. Zabierzcie skórzane rękawiczki, odpalcie brytyjski punk rock i uważajcie na hamulce – pedał należy wcisnąć jakieś dwa kilometry wcześniej.

Mateusz Żuchowski: Morgan 3 Wheeler

Jeśli masz możliwość, powinieneś przejechać się którymkolwiek z klasycznych Morganów. Jak żadne inne współcześnie produkowane auto, w ujmujący sposób przeniosą cię do zupełnie innych czasów, gdy nikt nie wyobrażał sobie nawet kolorowej telewizji, człowieka na księżycu, a co dopiero telefonów komórkowych, mediów społecznościowych i autonomicznych samochodów. Aż chciałoby się wrócić do takich czasów! Morgan daje taką możliwość.

Morgan 3 Wheeler
Morgan 3 Wheeler© fot. Konrad Skura

3 Wheeler jest wyjątkowy nawet jak na warunki tej ekscentrycznej firmy. Jest gdzieś pomiędzy samochodem a motocyklem. Ma trzy koła, żadnej ochrony przed żywiołami, a jedynym elektronicznym elementem jest mały wyświetlacz ciekłokrystaliczny na desce rozdzielczej. W egzemplarzu, który kilka lat temu udostępnił mi Morgan ze swojej manufaktury w Malvern, wyświetlacz ów nie działał. Może to brytyjskie poczucie humoru.

To auto dla twardzieli. Po przekręceniu kluczyka do życia budzi się silnik znanej ze świata chopperów, amerykańskiej firmy S&S. Ma dwa litry pojemności skokowej i w tych okolicznościach to ogromna wartość. Pojemność ta jest podzielona bowiem tylko na dwa ułożone widlaście cylindry. Gdy się je uruchomi, cały wozik rytmicznie tańczy do ich taktu.

Kierownica i fotel przymocowane są na stałe i ustawione ewidentnie nie pod mój rozmiar, co wymuszało ode mnie o tyle komicznie wyglądającą, co absolutnie niewygodną pozycję przy prowadzeniu. A ono już samo w sobie nie jest łatwe. Cieniutkie przednie kółka skaczą po całej drodze, a tę dziurę, którą weźmiesz między koła z przodu, najedziesz centralnie umieszczoną tylną oponą. Jazda 80 km/h jest tu już walką o życie. I to czyni właśnie 3 Wheelera jedynym w swoim rodzaju. Tego trzeba spróbować.

Aleksander Ruciński: Fiat 126p

Mój kandydat jest z zupełnie innej bajki. Tej, w której wychowałem się ja i kilka starszych pokoleń. Fiat 126p nie wyróżnia się niczym szczególnym, a już z pewnością nie w pozytywnym znaczeniu. Jest to jednak samochód, który zmotoryzował Polskę, więc przejechanie się nim można potraktować jako obywatelski obowiązek.

Fiat 126
Fiat 126© mat. prasowe / Fiat

Choćby po to, by zobaczyć jak bardzo cierpieli kierowcy jeszcze kilka dekad temu - obetrzeć sobie kolana w ciasnym wnętrzu, uruchomić charakterystycznie brzmiącą dwucylindrówkę, ruszyć i spróbować po prostu przetrwać. Gwarantuję, że szybko zrozumiecie nie tylko jak bardzo zmieniły się samochody w sensie prowadzenia, ale i jak ewoluował ruch uliczny. Nie jest łatwo poruszać się po drodze autem, które pod względem dynamiki ustępuje elektrycznym hulajnogom i co sprawniejszym rowerzystom.

To prosta, wręcz spartańska konstrukcja, którą trudno porównać na jakimkolwiek polu nawet z najgorszymi współczesnymi autami. Nie znajdziecie tu dosłownie niczego – mocy, wyposażenia ani normalnego bagażnika. Jeśli jednak wybierzecie się na spokojną przejażdżkę za miastem, może tak jak ja, poczujecie coś więcej, dostrzegając w Maluchu dzielnego zucha, który był gotów stawić czoła każdemu bojowemu zadaniu. Niezależnie od tego czy trzeba było przewieźć pralkę, czy towarzyszyć całej rodzinie podczas wakacyjnych wojaży.

Chyba nic tak jak Maluch nie uświadomi wam jak bardzo zmienił się motoryzacyjny krajobraz Polski na przestrzeni zaledwie 3 dekad. I nic nie pozwoli tak bardzo docenić "normalnych" samochodów. Wcale nie mam tu na myśli "Bóg wie czego". Tak się składa, że 126p był pierwszym autem, jakie prowadziłem. Po nim nawet zwykły Ford Escort wydawał się maszyną z innej galaktyki.

Źródło artykułu:WP Autokult
MazdaMercedes-BenzMorgan
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)