"Lokomotywa ruszyła i pędzi do tej pory". Z kryzysu wyszli obronną ręką, choć nie wszyscy mieli tyle szczęścia
Choć epidemia koronawirusa wciąż trwa, luzowanie kolejnych obostrzeń pozwoliło w pewnym stopniu wrócić do "normalnego" trybu pracy branży usługowej. Sprawdziłem, jak radzi sobie warsztat, który odwiedziłem 4 miesiące wcześniej, gdy obostrzenia dopiero wchodziły w życie.
W połowie marca, gdy epidemia dopiero nabierała rozpędu, odwiedziłem Marka — mechanika i współwłaściciela rodzinnego warsztatu samochodowego pod Warszawą, aby poznać, jak pierwsze obostrzenia wpłynęły na pracę w warsztacie.
Jak sam przyznał, początki nie były łatwe – klientów ubyło, strach przed wirusem wymagał innej organizacji pracy, a w niektórych przypadkach konieczna była nawet odmowa przyjęcia auta do serwisu. Od tego czasu minęły 4 miesiące. Największe obostrzenia zostały już zdjęte, a życie powoli wraca do "normy", choć na nieco zmienionych zasadach. Chciałem sprawdzić, jak kryzys wpłynął na warsztatowy biznes i czy zostawił po sobie ślady.
Filip Buliński: Cztery miesiące temu sytuacja nie wyglądała zbyt kolorowo. Jest lepiej?
Marek: Właściwie obecna sytuacja jest bez porównania lepsza, niż jak rozmawialiśmy ostatnim razem. Wtedy przecież nawet przez głowę przechodziła myśl, żeby czasowo zamknąć warsztat, ale nie pozwalały na to względy finansowe. Choć pewne ryzyko było, to patrząc na to z perspektywy czasu, kontynuowanie pracy na określonych zasadach opłaciło się.
F.B.: Ruch wrócił już do normy?
M.: Zdecydowanie. W połowie marca odczuliśmy przede wszystkim odpływ klientów, którzy przyjeżdżali do nas ze swoimi samochodami, którymi poruszali się na co dzień. Zostali głównie właściciele tzw. projektów i hobbystycznie użytkowanych aut. Teraz ta pierwsza grupa wróciła. I to właściwie ze zdwojoną siłą. Ruch nie tylko wrócił do normy, ale jest wręcz większy niż przed ogłoszeniem pandemii.
F.B.: Jak długo odczuwaliście wspomniany odpływ?
M.: Najmniejszy ruch zanotowaliśmy przez pierwsze 3 tygodnie. W tym samym czasie także sąsiednie warsztaty miały wyraźnie mniej klientów, a i hurtownie z częściami odczuły mniejsze zapotrzebowanie. Od połowy kwietnia sytuacja zaczęła się powoli odwracać – zainteresowani stopniowo zaczęli do nas wracać. W maju lokomotywa właściwie już ruszyła i pędzi do tej pory. Pracy jest tyle, że najbliższe wolne terminy mamy za 3 tygodnie, a chętnych i tak nie brakuje.
F.B.: A co ze względami bezpieczeństwa?
M.: Niestety, wraz ze zdjęciem kolejnych obostrzeń, klienci podchodzili do sprawy coraz bardziej lekceważąco. Jeszcze w kwietniu widać było pewnego rodzaju strach, ale od kilku tygodni można wręcz odnieść wrażenie, że problemu jakby nie ma. Tak jak na początku wszyscy trzymali się wspomnianych zasad, tak teraz często musimy upominać naszych gości, żeby np. nie wchodzili do budynku warsztatu.
M.: Owszem, zdarzają się osoby, które skrupulatnie trzymają się reguł, ale to raczej jednostkowe przypadki. Wciąż staramy się ograniczać kontakt do minimum czy dezynfekować poszczególne powierzchnie. U nas też co prawda ten pierwotny strach przed wirusem już minął, ale dalej staramy się zachować rozsądne podejście.
F.B.: Czy można już mówić o końcu kryzysu w branży?
M.: Do pewnego stopnia tak, chociaż wiem, że nie wszyscy poradzili sobie z problemem. Niektóre mniejsze warsztaty musiały zamknąć biznes z powodu epidemii koronawirusa, a prawdopodobne jest, że niektórzy ich klienci przyszli teraz właśnie do nas, ale to tylko domysły. Na pewno jest lepiej, nie tylko pod kątem finansowym, ale i psychicznym. W końcu na początku całej tej sytuacji nie wiedzieliśmy, ile ona może potrwać. Większe obłożenie pozwala nam nieco bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość i mam nadzieję, że podobna sytuacja już się nie powtórzy.