Droga to miejsce, gdzie wszyscy sobie ufamy [felieton]
Dziś ciężko ufać wszystkim we wszystkim, ale jest jedno takie miejsce, gdzie musimy sobie ufać bez wyjątku. To drogi.
11.04.2011 | aktual.: 07.10.2022 17:36
Dziś ciężko ufać wszystkim we wszystkim, ale jest jedno takie miejsce, gdzie musimy sobie ufać bez wyjątku. To drogi.
Miejsce, gdzie można przetrwać jedynie dzięki zaufaniu do innych. I mimo że mamy kierować się zasadą ograniczonego zaufania, to w minimalnym stopniu musimy wierzyć każdemu - kierowcy starego Fiata, nowego BMW, leciwego dostawczaka czy ogromnego TIR-a jadącego z naprzeciwka. Musimy mieć nadzieję, że nie będzie chciał sprawdzić twardości blach naszego samochodu. Jeśli nie wyzbędziemy się takich obaw, nerwicy za kółkiem można nabawić się już po kilkukilometrowej przejażdżce.
Można martwić się, czy na skrzyżowaniu równorzędnym ta pani z lewej ustąpi nam pierwszeństwa albo czy ten pan jadący za nami zauważy, że na pomarańczowym to jednak hamujemy, a nie próbujemy przemknąć. Możemy sobie nie ufać w wielu sytuacjach, ale na drogach, siłą rzeczy, ufamy sobie. Nie boimy się (oczywiście do pewnego stopnia), że ktoś przekroczy swój pas ruchu i przyozdobi bok naszego auta stylowym przetłoczeniem, pozostawiając piękny ślad swojego lakieru.
Dlaczego ufamy sobie akurat na drodze? Jest tak, ponieważ droga to jedno z niewielu miejsc, gdzie wszyscy jesteśmy dla siebie przyjaciółmi, wszyscy mamy ten sam interes. Nikomu nie zależy na stłuczce czy kolizji. Oczywiście mniej zależy na wozie właścicielowi piętnastoletniego Volkswagena niż półrocznego Mercedesa, ale żaden z nich nie chce mieć w ogóle żadnych problemów, czy to mniejszych, czy większych.
Skąd w takim razie wypadki? Nieuwaga, głupota, nieznajomość przepisów i brawura. To ostatnie to akurat pojęcie względne, bo każdy inaczej określi brawurowe zachowanie na drodze. Znajdą się tacy, którzy będą krzyczeli: prędkość! Ale parafrazując Jeremy'ego Clarksona: duża prędkość jeszcze nikogo nie zabiła, tylko nagłe zatrzymanie się. Może to tylko gra słówkami, ale przyznacie, że jest w tym sporo racji. Bo tak naprawdę prędkość to stosunkowo mały problem. Jeśli jedziemy szybko (ale w granicach rozsądku i z wyobraźnią!), to jedziemy po drodze, czyli tam, gdzie powinniśmy być. Inni kierowcy i ewentualni przechodnie wiedzą, że mogą się nas tam spodziewać. A jeśli ktoś zawraca na strzałce kierunkowej lub przez pas zieleni, przejeżdża na późnym zielonym (czyt. wczesnym czerwonym), przecina linie ciągłe, albo wjeżdża pod zakaz, popełnia poważniejsze wykroczenie.
Stawiając się w roli szarego kierowcy, dużo bardziej boję się, że ktoś wykręci podobny numer, niż że wyprzedzi mnie ze wskazówką prędkościomierza nawet blisko dwójki i dwóch zer (no a jeśli ma Bugatti Veyrona, to nawet koło czwórki i dwóch zer) - nie przeszkadza mi to zupełnie.
Na drogach występuje też pewien rodzaj solidarności, takiego superzaufania pomiędzy kierowcami samochodów tej samej marki lub wręcz tego samego modelu, czy już naprawdę ściśle: generacji danego modelu. Tworzą się obozy, w których kierowcy pomagają sobie jeszcze bardziej. Sam jestem kierowcą Seata i często chętnie wpuszczę przed siebie innego „seatowca”.
Z kierowcami Leonów po prostu czuję jakąś specjalną więź. Przecież wybrali ten sam model co ja - ze względu na to muszą być do mnie choć trochę podobni. Za kierownicą innych Leonów zasiada takie moje motoryzacyjne rodzeństwo. Podobnie jest z samochodami, które podziwiamy. Kto nie przepuściłby np. Gallardo tylko po to, aby je dłużej pooglądać i posłuchać dźwięku dobiegającego z wydechu?
Kierowcy supersamochodów mogą czuć się uprzywilejowani w oczach fanów motoryzacji i z pewnością mogą spodziewać się oznak sympatii. Ale tu dla kontrastu należy wspomnieć też o tych ludziach, którzy przez zwykłą zazdrość nie wpuszczą wspomnianego Gallardo: Niech sobie nie myśli, że jak ma Lamborghini to jest lepszy - niech czeka.