"Amerykańce to styl życia, a mechanik musi być kumplem". O wozach z USA opowiadają Chester&Wasyl i Albricht
Najlepszy amerykański pickup to Toyota Tundra, najlepsze amerykańskie auto to Chevrolet Caprice. Jak ognia unikaj cadillaców, a fordy są tanie tylko w zakupie. I najważniejsze - wóz ze Stanów niech pozostanie twoim hobby, a mechanik dobrym kumplem. O amerykańskich autach, ich serwisie i rosnącym trendzie opowiadają Chester, Wasyl i Albricht.
Od kilku miesięcy obserwuję rosnący trend na tzw. amcary, czyli samochody typowo amerykańskie. Nie Ford Focus czy Chevrolet Spark, lecz Chevrolet Tahoe lub Ford F-150. Handlarze na "lorach" pomiędzy audi, volkswageny i ople upychają fordy, chevrolety i jeepy, a niektórzy twierdzą, że te samochody już się kończą na rynku europejskim, więc ich ceny mogą tylko rosnąć.
Na jednej z grup poświęconych samochodom GM poznałem Chestera, Wasyla i Albrichta, którzy prowadzą i pracują w Chester&Wasyl Garage. Ludzi z ogromnym doświadczeniem w naprawach i serwisowaniu pojazdów amerykańskich. Pojechałem do nich, by porozmawiać przede wszystkim o pułapkach, jakie czekają na osoby, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z amcarami, ale także ogólnie o samochodach z USA.
Na miejscu Wasyl grzebie przy chryslerze voyagerze, nad wyglądającym jak z piekła rodem chevroletem pracuje Albricht, a Chester biega z miejsca na miejsce, z telefonem przy uchu. Pierwsze pytanie dotyczy samego warsztatu oraz historii jego powstania. Zanim padła odpowiedź, ciszę przerwała symfonia dźwięków z piekła rodem.
– Jestem informatykiem, ale lubię samochody, zajmowałem się też wynajmem aut – rozpoczyna Wasyl. – Znajomy poprosił mnie o to, bym robił mu zdjęcia samochodów i wrzucał je na zbudowaną przeze mnie stronę internetową jego warsztatu. Z czasem schodziłem z biura do warsztatu, coraz częściej grzebałem przy autach niż w komputerze, sporo się nauczyłem, ale przyszedł czas rozstania. Kilka razy zmieniałem warsztaty, w których pracowałem już jako mechanik, więc przez ten czas powstała spora grupa klientów, którzy mi ufali, a Chester, z którym poznaliśmy się na nielegalnych wyścigach, otwierał warsztat, więc stałem się jego wspólnikiem. Ruszyliśmy pełną parą od 2014 r. – wspomina.
– Podkreślę, że nigdy nie podkupywałem klientów – akcentuje Wasyl. – Stworzyłem fanpage warsztatu i z czasem moi dawni klienci przychodzili do mnie. Dziś mamy tyle roboty, że sam widzisz, ile aut stoi. Przyjeżdżają klienci z całej Europy, w tym ze Szwecji i Norwegii. 90 proc. z nich jest z polecenia. Dużo pomagam ludziom zdalnie, przez grupy na Facebooku. To rodzi zaufanie na tyle duże, że te osoby, które mnie nawet nie widziały na żywo, polecają nasz warsztat znajomym.
- Skąd miłość do samochodów amerykańskich? – pytam
- Dawniej uważałem, że amerykańskie auta są do kitu, że źle się prowadzą, dużo palą, ale kiedy przejechałem się z kolegą dosłownie kilkaset metrów jego chevroletem camaro trzeciej generacji, to na drugi dzień już stałem się właścicielem pontiaca firebirda z 1988 r. Amerykańskie samochody to sposób życia, bo one mają swój styl - odpowiada Wasyl.
Również Albricht od lat przejawiał fascynację autami z USA.
- Zawsze chciałem grzebać przy takich starych “kapciach”, jakie stoją u nas na placu. 3-4 lata temu pojawiła się możliwość pracy u chłopaków. Marzenia trzeba spełniać. A zaczynałem od skuterów, potem motocykle, zbudowałem też choppera na bazie harleya, co przeniosło mnie na pole amerykańskich pojazdów. Pierwszym moim autem był chrysler voyager. Pracowałem w serwisie jeepów. W Chester&Wasyl Garage jestem człowiekiem od zadań specjalnych, kiedy trzeba wykonać dużą robotę w krótkim czasie.
Widzę rosnącą popularność samochodów USA. Czy to tylko złudzenie wywołane zainteresowaniem, czy faktycznie tak jest?
- Auta amerykańskie w Polsce zaczęły trendować, odkąd organizuje się zloty typu Youngtimer Warsaw. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, co Polacy mają w garażach. Nawet na typowe zloty amcarów przyjeżdża może 50 proc. tego, co jest do pokazania. Trend na amcary mocno rośnie - słyszę w odpowiedzi.
- One są specyficzne, bo są budowane pod gusta Amerykanów. Im nie zależy na jakości wykonania, a jeśli zależy, to kupują cadillaca, lincolna, albo po prostu bmw czy mercedesy. Typowy Amerykanin ma mieć wygodny fotel i wszystko pod ręką, a że mu coś trzeszczy, jest luźne, czy wygląda tragicznie, to go nie obchodzi – opowiada Wasyl.
To fakt, bo praktycznie każdy amerykański wóz ma wygodny fotel i ogromny schowek pomiędzy przednimi siedzeniami, jeśli nie ma kanapy. Zauważcie, że w tym kontekście umieszczenie drążka do sterowania skrzynią biegów przy kierownicy – bardzo charakterystyczne w amcarach – to jest właśnie kwintesencja “mieć wszystko pod ręką”. Zwróćcie uwagę na to, że np. Chevrolet Blazer na rynek amerykański ma taki drążek, a na rynek europejski typową dźwignię na tunelu środkowym.
- Nawet dla Amerykanów amerykański wóz to styl życia – mówi Wasyl. – Tam królują samochody japońskie. Typowy Amerykanin kupuje nissany czy toyoty, oczywiście w dużej części modele zaprojektowane na tamten rynek, czyli po amerykańsku. Im zależy na trwałości, niezawodności, wygodzie, ale jeśli ktoś jeździ starszym amerykańskim modelem, to tak jak u nas: dlatego, że chce takim jeździć - precyzuje.
Jak jest z serwisem takich samochodów i z częściami?
- Nie ma problemu z częściami – mówi Wasyl – są nawet dwa ogromne magazyny w Europie, ale można kupić wszystko bezpośrednio ze Stanów. Oczywiście ceny bywają zależne bardziej od cła, jakie nałożą na nie celnicy, niż od źródła. Choć są już sklepy, które tak wysyłają paczki, że tyle ile zapłacę kartą, tyle mnie to kosztuje. Najszybciej otrzymałem zamówienie po 3 dniach, najdłużej po 2 tygodniach. Te typowo eksploatacyjne części kupuje się jak do europejczyka czy japończyka – wyjaśnia.
- Jeśli samochód nie ma więcej niż 6 l oleju, to serwis przeciętnego amerykańskiego samochodu jest porównywalny z oplem astrą – zaskakuje odpowiedzią Wasyl. - Topowe amerykańskie modele w serwisowaniu są o połowę tańsze niż europejskie marki premium. Serwis kilkuletniego mustanga kosztuje tyle, co serwis przeciętnego europejskiego auta na dobrej jakości częściach.
– Czy są jakieś auta, które można nazwać egzotycznymi? – dopytuję.
– Egzotyczne auta? – pyta Wasyl. – Plymouth Prowler czy Dodge Viper to dla nas normalne samochody. W Prowlerze najczęstszą usterką jest urwane prawe przednie koło, bo ono wystaje, a zza kierownicy go nie widać. Prawdziwa egzotyka to po prostu rzadki stary model – mówi.
Wbrew pozorom do ich warsztatu trafiają nie tylko stare samochody.
– Kiedyś przyjechał do mnie klient, któremu naprawiłem auto, a potem się okazało, że to był człowiek z autoryzowanego serwisu. Samochód był na gwarancji. Serwisy nie bardzo sobie z tym radzą i często bez zostawiania śladu zlecają naprawy na gwarancji warsztatom, takim jak nasz – opowiada Wasyl. – Oczywiście na podstawowy serwis takie auta raczej nie przyjeżdżają. Olej, hamulce i tego typu rzeczy robi się w ASO, ale kiedy pojawia się duży problem, to wtedy tak. Rozwiązujemy problemy, z którymi inni nie mogą sobie poradzić – wyjaśnia.
Jak się kupuje amerykańskie auto?
– Najważniejsze przy zakupie amerykańskiego auta to praca skrzyni biegów i nadwozie, żeby było całe - mówi Wasyl. – Naprawa skrzyni biegów jest chyba najdroższą naprawą, jaką można w takim samochodzie zrobić, bo to wydatek od 4 do nawet 12 tys. zł – ostrzega.
- Najważniejsza jest "buda" moim zdaniem – wtrąca Chester, przechodzący akurat obok. – Skrzynię można naprawić, ale nadwozie już trudniej, a jak jest skorodowane, to w ogóle mnóstwo roboty – mówi.
- Tak, ale jeśli chcesz uniknąć kosztów, to skrzynia jest bardzo ważna. Jak się kupuje amerykańskie auto? Jedziesz nim i jeśli skrzynia jest automatyczna, to ma nie szarpać i nie przeciągać. Jeśli to działa, reszta jest bez znaczenia. Buda ma być dobra i tyle. Reszta to grosze – mówi Wasyl.
– Widziałem wielkiego pickupa chevroleta z 6,5-litrowym dieslem. Jeśli kupię takie auto, to popełnię błąd? – pytam.
- Diesel Chevroleta 6,2 l, potem poprawiony 6,5 l z turbo: te silniki mają dwie drobne wady, które można łatwo wyeliminować i jeździć. Motory przeżyją wszystko, nie wyobrażam sobie, jak może się ten silnik zużyć. Tylko to jest coś na pograniczu ciężarówki i traktora. Jest wolny, głośny, ale pociągnie wszystko. Jeśli chcesz tym jeździć szybko, to nie ruszasz silnika, tylko przełożenie w moście i masz rakietę. Tylko po co? – słyszę w odpowiedzi.
Ktoś chce poczuć smak amerykańskiej motoryzacji w cenie 20-40 tys. zł. Jakie modele kupić, żeby nie żałować?
- Po kolei: Chevrolet Caprice, Ford Crown Victoria, wszystkie trucki i SUV-y Chevroleta: C/K1500, Tahoe, Silverado, Suburban, GMC Yukon na bazie GMT400. Proste, tanie i wytrzymałe – odpowiada Wasyl.
– Do tego S-10 Blazer i Trailblazer – dodaje Albricht, który sam jest właścicielem trailblazera. - Mniejsze, tańsze, wygodne – argumentuje.
– Chevrolet Trailblazer to niskobudżetowe auto z bardzo dobrym silnikiem Vortec, tylko trzeba uważać na LPG – doradza Wasyl. – One radzą sobie z tym paliwem, ale tam jest taki układ zasilania, że instalator musi wiedzieć, co robi. To bardzo ważne, bo potem ludzie się skarżą, że im się Vortec sypie. Podobnie jest w V6 w starszym i tańszym Blazerze, ale ogólnie to silnik niezawodny. Można jeszcze przerobić dość skomplikowany system na prostszy – dodaje.
– Jak kupisz SUV-a Forda, to są auta mniej awaryjne, ale kiedy przychodzi czas naprawy, to klękasz – przestrzega Wasyl. – Grupa Mopara, czyli Chrysler, Dodge i Jeep, to już samochody bardziej awaryjne, ale to głównie z powodu mieszania się tych marek z producentami europejskimi – wyjaśnia.
– Na pewno znajdą się opinie typu "a ja mam chryslera i się nie psuje", ale ja ci mówię na podstawie tego, co do nas przyjeżdża i w jakim celu, co najczęściej naprawiamy, jakie są to usterki. Widzisz tu dużo różnych aut, ale i na podstawie tego nie możesz wyciągnąć wniosku, bo jeden jest projektem, drugi stoi dlatego, że czekam na części, a inny stoi tu krótko, ale przyjeżdża co chwila, bo się ciągle psuje – tłumaczy.
– Gdybym miał zrobić statystykę swoich napraw, to jestem pewien, że najdrobniejsze rzeczy naprawiam w chevroletach, a na przykład w modelach z grupy Mopara robimy wałki i popychacze, no i oczywiście elektronikę, która jest "dnem". Te samochody trzeba przeżyć, wydać kupę kasy, żeby zrozumieć, że lepiej było jednak kupić chevroleta. Znam warsztat, który robi wyłącznie elektronikę z grupy Mopar i u nich czeka się 2 miesiące na termin. Proszę, tam stoi jeep. Wiesz, co sprawiło, że auto nie dało się odpalić sześciu mechanikom? Radio. Odcięliśmy kabel od radia i silnik dało się uruchomić. To jest tak zbudowane – pokazuje.
- Chociaż, jak zawsze powtarzam, nie ma reguły – ciągnie temat Wasyl. – Przykładowo dwie pierwsze generacje Dodge’a Durango i ramy z tego okresu, zbudowane na tej samej platformie, to dobre auta. Te nowsze mają więcej kłopotów z elektroniką. Póki jest tam silnik z rodziny Magnum o pojemności 5,2 l lub 5,9 l, to nie ma się do czego przyczepić. Tylko zasada: nie kupować auta z silnikiem 4.7 – dodaje.
- Czekaj, bo ja swoim czytelnikom polecam stare jeepy… - dopytuję z niepokojem.
- Spokojnie, stare są w porządku. Powiem tak: żeby jeep miał sens, musi być albo stary, czyli XJ z silnikiem 4.0 lub ZJ z V8, albo po prostu nowszy z V8, pod warunkiem, że nie będzie to przeklęte 4.7, choć z "hemikami" (silnik HEMI - przyp. red.) też są pewne problemy, ale da się je opanować. Jeśli chcesz kupić WJ (druga generacja Grand Cherokee - przyp. red.) to tylko z silnikiem 4.0. Nowsze V6 o pojemności 3,7 l montowane w Kojocie (model Cherokee trzeciej generacji - przyp. red.) też są dobre, choć dużo palą. No i jeden warunek. Jeśli myślisz, że jak kupisz jeepa, to masz samochód do jazdy terenowej… – zaczyna.
– To się grubo mylisz – przerywa Chester.
- Dokładnie. Mosty są z papieru, zwłaszcza z przodu. To całe TrailRaited… to nie jest żaden test. Przynajmniej nie jest to test dla samochodu terenowego – szydzi Wasyl.
- Musisz wszystko wzmocnić, zwłaszcza półosie, mosty, całe zawieszenie… ale to już jest zmota, a nie jeep – potwierdza Albricht, który regularnie startuje w rajdach terenowych.
Za 20-30 tys. zł można kupić Mustanga, Camaro, nawet Corvette. Czy warto?
- Warto, choć ja wyznaję taką zasadę: jeśli wydasz na auto mniej niż 20 tys. zł, to drugie tyle musisz włożyć w samochód. Jeśli kupujesz za ok. 25 tys. zł, to wydasz ok. 3-5 tys. zł i masz sprawne auto. Tylko że rynek samochodów amerykańskich jest dziwny. Możesz kupić auto, pojeździć nim i sprzedać za tę samą cenę, drożej, albo w ogóle nie sprzedasz. Nigdy tego nie wiesz. Znam sytuację, że klient sprzedawał samochód w dobrym stanie, ale znalazł nabywcę dopiero wtedy, kiedy z ceny 13 tys. zł zrobiło się 6 tys. zł. I teraz uważaj. Za tydzień takie samo auto ktoś sprzedał za 20 tys. zł. Nie ma reguł, nie ma średnich cen rynkowych, są amatorzy na amcary, konkretne modele i jeśli taką osobę znajdziesz, to sprzedasz samochód, a jeśli nie, to nie sprzedasz – wyjaśnia.
– Wracając do sportowych amcarów. Mustang jest najfajniejszym autem z jednego powodu: jest do niego mnóstwo tanich, łatwo dostępnych części, co mocno obniża koszty. Oczywiście jest problem fordowski, czyli trudna obsługa, ale nie są to złe samochody. Chevrolety, Corvette czy Camaro, są jak każdy chevrolet, czyli trwałe i proste – słyszę.
Amerykańskie pułapki
– Nigdy nie kupuj niczego, co ma poprzecznie zamontowany silnik V8, a już zwłaszcza cadillaca. Silnik Northstar jest wyjątkowo nieprzyjemny – ostrzega Chester. – Cokolwiek chcesz zrobić, musisz wyjąć silnik, a często rozebrać zawieszenie – tłumaczy.
– Ford Explorer 4.0 SOHC – dodaje od siebie Albricht. – Od drugiej do czwartej generacji. SOHC dramat. Do tego skrzynia... Kiepskie auto – podsumowuje.
– Ciekawym na rynku modelem jest Chrysler 300C – podpowiadam.
– Jak ognia unikać wersji z silnikiem 2.7 – mówi Chester.
– To jest taki wynalazek, że nie wiem, kto to… – dodaje Albricht.
– "Trzyseta" cierpi na problemy z elektroniką. Do tego platforma LX z zawieszeniem od Mercedesa, które sypie się na potęgę, a naprawy są drogie. To nawet nie jest do końca amerykańskie auto – zauważa.
- To jest tak, że 300C jest wygodny i szybki, naprawdę fajne auto, ale jeśli zaczyna “pływać”, to albo to ignorujesz i się cieszysz samochodem, albo naprawiasz i płaczesz – mówi Chester.
- Jest jeszcze jedna ważna rzecz. Wielu klientów kupuje amcary trochę na wyrost – przestrzega Wasyl. – Wygląda świetnie, ma klimat, ale po kilku tygodniach staje się za duży, źle się prowadzi, trudno się parkuje, więc trzeba wiedzieć, czego się naprawdę chce. Jeśli ktoś pyta mnie o auto na co dzień, to mówię: kup toyotę, albo jakiegoś nissana – mówi.
- Amcar tylko jako drugie auto. Nie może to być jedyny samochód – radzi Chester. – O, taki Chrysler Voyager może być jedynym, jest kilka innych modeli, ale generalnie prawdziwy amerykański wóz to zabawka, styl życia. Jak potrzebujesz jedynego i chcesz amerykana, to właśnie Voyager: prosty, tani w naprawach i żywotny. Oczywiście benzynowy – podkreśla.
– Poza tym mechanik staje się twoim kumplem. To nie tak, jak z historiami o alfach, że ciągle się psują, ale po prostu typowy mechanik serwisujący popularne modele może sobie z nim nie poradzić. Więc szukasz takiego, który sobie poradzi i w końcu z każdą pierdołą jeździsz do niego – dodaje.
Przyjęło się, że amerykańskie samochody są wytrzymałe i jednocześnie bardzo proste. Czy to mit czy prawda?
– Trudno odpowiedzieć, bo się psują, ale głównie elektryka, elektronika no i to, co wynika z zaniedbań – mówi Wasyl. – Żeby zrozumieć, jakie są auta amerykańskie, podam przykład. Są silniki V8 z systemem, który wyłącza kilka cylindrów z pracy. Często na przykład w chevroletach spotykam się z tym, że klient jeździ długi czas tylko na 4 cylindrach, bo reszta mu w ogóle nie pracuje, ale on tego nie odczuwa. Czy to usterka? Tak. Czy da się jeździć i to bez utraty komfortu? Tak – mówi.
– Silniki V8 są robione ze słabej jakości materiałów, ale długo jeżdżą, bo są duże i niewysilone – dodaje od siebie Albricht.
Amerykańskie wozy są tak zaprojektowane, że mają zawsze spełniać podstawowe zadanie – dojechać do celu. Nieważne jak, ale auto ma zawsze zapalić i pojechać. To zadanie wykonują świetnie właśnie z powodu konstrukcji. Jeśli silnik się zepsuje i nie działa kilka cylindrów, to jest jeszcze kilka i tak duży zapas mocy, że pojedzie. SUV-y długo były budowane na wytrzymałej ramie, bo nawet jeśli korozja zniszczyła nadwozie, to i tak wóz ciągle stał.
– Ludzie pytają mnie często: "co mam kupić, żeby się nie psuło?". Ja zawsze odpowiadam: "toyotę". Kocham amerykańskie auta, ale nie mogę kłamać. Toyoty się nie psują i nie bez powodu są liderem niezawodności – tłumaczy Chester.
– Dobrym przykładem są "nasze" toyoty, które serwisujemy, czyli dwie tundry i hilux – wtrąca Albricht. – Po co one przyjeżdżają? Po olej. Nic więcej – zdradza.