W Radomiu zamieszkało Lamborghini Countach. Jest jeszcze bardziej wyjątkowe, niż myślisz
W jednym z radomskich salonów samochodowych, pośród anonimowych volkswagenów i nissanów, na gości czeka prawdziwe cudo: autentyczne Lamborghini Countach. Co więcej, to wyjątkowy egzemplarz, który należał do samego Ferruccio Lamborghiniego, założyciela marki. Oto historia tego auta.
Nie sposób przygotować się na taki widok. Gdzieś pomiędzy używanym Passatem a Qashqaiem z promocji wyłania się nagle on. Mierzy niewiele ponad metr wysokości, za to blisko dwa metry szerokości. Z tylnymi oponami o wymiarach 345/35 R15 wygląda jak auto wyciągnięte z jakiejś zupełnie innej historii motoryzacji niż ta, którą znamy.
Z chowanymi światłami, unoszonymi do góry drzwiami i strzelistym skrzydłem z tyłu wygląda jak Transformers z lat 70. Z 4-litrowym silnikiem V12 pod wielką klapą bagażnika sugeruje, że jeśli jest Transformersem, to tym najpotężniejszym.
Nic dziwnego, że jeden z pracowników Lamborghini, gdy zobaczył go po raz pierwszy, aż krzyknął "Countach!", co w jednym z dialektów włoskiego oznaczało - dyplomatycznie to ujmując - przekleństwo wyrażające szczególny podziw i zaskoczenie.
Tę historię zna wiele osób, podobnie jak tę o powstaniu marki Lamborghini. Można metaforycznie powiedzieć, że zrodziła się z gniewu. Gdy Ferruccio Lamborghini – wówczas już zamożny producent maszyn rolniczych – przyszedł do Enzo Ferrariego, by powiedzieć mu, że w zakupionym u niego aucie szwankuje sprzęgło i przychodzi z propozycją usprawnienia tego podzespołu, krewki właściciel stajni wyścigowej odpowiedział mu, żeby lepiej trzymał się swoich traktorów. Ferruccio go nie posłuchał i postanowił zbudować auto, które miałoby udowodnić, że jest lepsze niż ferrari. I będzie miało dobre sprzęgło.
Symbol buntu, symbol Lamborghini
Wiele osób powie, że Lamborhiniemu udało się to już przy Miurze w roku 1966, albo nawet przy pierwszym modelu marki, 350GTV w roku 1963. Jednak tak naprawdę samochód, który zdefiniował Lamborghini i stał się najszczerszym wyrazem tego buntu, leżącego u podstaw powstania tej marki, został zaprojektowany dopiero w roku 1971.
Obecne modele Lamborghini, ze swoimi ostrymi jak klin kształtami, unoszonymi drzwiami i bryłami przypominającymi myśliwiec bez skrzydeł, stanowią w końcu w prostej linii kontynuację zamysłu dzieła Marcello Gandiniego sprzed pół wieku. By uzmysłowić sobie, jak bardzo z innej planety był Countach już od momentu swojej premiery, to wystarczy pomyśleć sobie, że w tym samym czasie polska motoryzacja była jeszcze na etapie FSO Warszawy i Dużego Fiata. Fiat 126p miał ruszyć z linii produkcyjnej FSM dopiero 2 lata później.
Wprowadzenie Countacha do produkcji okazało się jeszcze większym wyzwaniem, niż sądzono. A to ze względu na kryzys energetyczny, który rozpoczął się w roku 1973 i de facto odbił się na formie rynku supersamochodów aż do końca lat 80. Dlatego też Countach wszedł do produkcji ze sporym opóźnieniem, w roku 1974, a moment jego przejścia na emeryturę był przeciągany aż do roku 1990.
Przez 16 lat formuła flagowego modelu Lamborghini była naturalnie regularnie rozwijana. Pierwsze wcielenie produkcyjne, czyli LP400 z silnikiem o pojemności 3,9 l o mocy 375 KM, musiało czekać jednak aż 5 lat na pojawienie się LP400 S. Nowa wersja opracowana była na podstawie poprawek, które do swoich aut wprowadzali sami klienci. Wyposażona była w ten sam silnik (z czasem nawet moc w nim spadła ze względu na nowe normy emisji spalin), ale za to nowe elementy aerodynamiczne nadwozia i koła większe o jeden cal (przyszedł czas na duże - jak na tamte czasy - alufelgi w rozmiarze 15 cali).
Moc 12-cylindrowego silnika powróciła do oryginalnego poziomu 375 KM dopiero w roku 1982, gdy pojawił się całkiem nowy Countach LP500. Jak wskazuje nazwa, wyposażony był on w przekonstruowany, rozwiercony silnik o pojemności blisko 5 l. Po 9 latach od wejścia na rynek to było wszystko, co Lamborghini mogło zrobić. Producent dorzucił również trochę nowego wyposażenia i detali nadwozia utrzymanych w estetyce Miami Vice, co z kolei wiązało się z podniesieniem masy auta.
Kolejne pochodne, czyli 5000 QV i Evoluzione stanowiły jeszcze dalsze odejście od pierwotnych założeń Countacha i posłużyły już raczej jako grunt do rozwoju modelu Diablo (i Pagani Zondy, bo w prace przy tym ostatnim modelu najbardziej zaangażowany był młody, ambitny konstruktor z odległej Argentyny, Horacio Pagani).
To wszystko to już jednak historia na inny artykuł. Drogi Ferruccio Lamborghiniego i noszącej jego nazwisko firmy rozeszły się o wiele wcześniej, bo już w roku 1974. Seria niefortunnych zdarzeń (nieopłacony, wielki kontrakt na traktory od rządu Boliwii, gdzie doszło do przewrotu, strajki związkowców i kryzys energetyczny) doprowadziły biznesmena do wyzbycia się całego swojego imperium.
Żyłka do interesów mu jednak pozostała. Ferruccio porzucił Bolonię i przeniósł się na wiejskie południe, pod Perugię, gdzie na zboczach wzgórz nad Jeziorem Trazymeńskim zaczął uprawiać winorośle. Założona przez niego winnica obecnie sprzedaje blisko milion butelek wina rocznie, a od śmierci Lamborghiniego w roku 1993 zarządzana jest przez jego córkę Patrizię. Na terenie posiadłości znajduje się również niewielkie muzeum, w którym można znaleźć czerwoną Miurę, która niegdyś należała do samego założyciela.
Tutaj siedział Ferruccio Lamborghini
W miejscu tym nie znajdziemy już jednak białego Countacha, który wielokrotnie przewijał się na różnych zdjęciach z emerytury Ferruccio Lamborghiniego. Co wydaje się niewiarygodne, ten samochód, za sprawą polskiego kolekcjonera, stoi dziś - ku uciesze fanów marki - w salonie samochodowym w Radomiu.
Nie ulega wątpliwości, że rzeczywiście jest to samochód niegdyś należący do samego założyciela marki. Na zderzakach nadal wiszą te same tablice rejestracyjne z Rzymu, które widać na archiwalnych zdjęciach. Jest też ten sam numer seryjny 1121164. Wskazuje on, że jest to Countach LP400 S drugiej serii zbudowany w roku 1980. Nie wyróżnia się on żadnymi cechami szczególnymi poza samą świadomością u odbiorcy, że 30 lat temu jeździł nim sam "big boss" i gasił papierosy we wpasowanej w tunel środkowy popielniczce.
Uczciwie muszę przyznać, że z dzisiejszej perspektywy rzeczywistość wygląda trochę mniej atrakcyjnie, niż bym chciał. Pierwsze, co się rzuca w oczy w kabinie, to plastikowe przełączniki rodem z tramwaju Konstal 105N. Jakość wykonania też raczej przypomina tę, którą znamy z pojazdów komunikacji miejskiej, a nie superaut za miliony.
Choć Countach jest dużo bardziej przemyślanym i udanym od strony ergonomii projektem niż Miura, to nadal przy jego tworzeniu nie zaprzątano sobie głowy takimi szczegółami jak wygoda czy łatwość obsługi. By wbić się w głęboki fotel kubełkowy kierowcy, trzeba w jakiś sposób przedostać się przez otwór wyznaczony przez absurdalnie szeroki próg drzwi i nisko poprowadzony dach. Dalej jest tylko gorzej, bo kierownica leży w innej strefie czasowej niż pedały – tak to wszystko jest niezgrane. Szyba, w stylu aut z lat 70., jest w klaustrofobiczny sposób poprowadzona tuż przed nosem kierowcy. Choć tu, na domiar złego, pod niespotykanie ostrym kątem.
Kiedyś miałem okazję przejechać się kawałek innym egzemplarzem Countacha i przyznaję, że była to katorga. Malutka kierownica podłączona do przednich kół bez żadnego wspomagania wymagała wielkiej siły przy każdym manewrowaniu. To samo sprzęgło, o które instynktownie chciałem się zapierać dwoma nogami. Jest ciasno, głośno, gorąco. Nic nie widać. Jak w takich warunkach czerpać przyjemność z jazdy, czy chociaż cofać, patrząc do tyłu przez uchylone drzwi, pozostaje dla mnie niepojęte.
O tym, jakie to jest uczucie, dowie się polski właściciel tego samochodu. Countach zadebiutował na rynku jako samochód nie z tego świata i nadal taki jest. Dziś chyba jeszcze bardziej niż zwykle. Można pomyśleć, że salon popularnych aut używanych w Radomiu to dziwne miejsce na jego ekspozycję, ale w takim miejscu najlepiej widać to, jak jest fascynujący.