Przywileje dla aut elektrycznych to żart. Korzystałem z nich i wiem, że nikogo nie przekonają
Rząd chce, żebyśmy kupowali więcej samochodów elektrycznych. Inicjatywa jest świetna, bo takimi autami i jeździ się przyjemniej, i są mniej szkodliwe dla środowiska. Problem w tym, że proponowane benefity są śmieszne w porównaniu do cen tych modeli.
22.05.2018 | aktual.: 01.10.2022 18:40
Zgodnie z planem premiera Morawieckiego, Polska ma być elektryczną potęgą. Do 2025 roku na polskich drogach ma jeździć milion aut na prąd. Osiągnięcie tego nie będzie proste – choć w 2018 roku sprzedaż elektryków wystrzeliła w górę, w pierwszym kwartale zarejestrowano zaledwie 340 takich aut. Ustawa o elektromobilności ma przyłożyć się do poprawy tej sytuacji. Możliwość wjazdu na buspas i darmowe parkowanie według rządu załatwią sprawę.
Tak się złożyło, że w ostatnich dniach większość czasu spędzam za kierownicą aut elektrycznych. Uwielbiam je za ciszę, za dynamikę i za komfort jazdy. Nie ukrywam, że lepiej czuję się wiedząc, że w jakiś sposób przyczyniam się do poprawy sytuacji ekologicznej naszego rejonu. Korzystając z okazji mogłem sprawdzić, jak faktycznie sprawują się benefity przygotowane przez rząd dla właścicieli samochodów na prąd.
Na pierwszy ogień – buspas. Sytuację kojarzy każdy, kto jeździ w większym mieście. Poranny korek doszczętnie blokuje dwa z trzech pasów na szerokiej drodze. Ten ostatni jest zarezerwowany dla pojazdów komunikacji miejskiej, taksówek, czasem motocykli. Jadąc samochodem elektrycznym też można z niego skorzystać i w ten sposób ominąć korek. Przynajmniej teoretycznie, bo praktyka pokazuje, że wielu kierowców nie przejmuje się znakami.
Wielokrotnie jechałem po buspasie za spalinowym samochodem, który na pewno na nim nie powinien się znajdować. Czasem były to zwykłe osobówki, a w niektórych przypadkach auta dostawcze. Zawsze jednak sprawiały, że oszczędności w czasie nie były tak duże, jak mógłbym się spodziewać. Trzeba pamiętać, że na niektórych buspasach zatrzymują się autobusy – nie zawsze bowiem mają wydzieloną zatoczkę przystankową. Dorzućmy do równania motorowery rozpędzające się maksymalnie do 45 km/h i nagle łatwo zrozumieć, dlaczego w moich testach tylko raz udało mi się przejechać trasę w 16 zamiast 20 minut. Zazwyczaj różnice w czasie były po prostu niezauważalne.
Możliwe jest nawet, żeby przejazd buspasem zajął dłużej niż stanie z innymi w korku. Policjanci widząc zwykły samochód jadący pasem dla komunikacji miejskiej mogą nie rozpoznać, że ma napęd elektryczny i go zatrzymać. Rozwiązaniem problemu byłyby odpowiednie naklejki. Ministerstwo infrastruktury opracowało już ich wygląd, lecz pojawią się dopiero 1 lipca 2018 roku. Do tego czasu trzeba liczyć się z tym, że co jakiś czas możemy musieć porozmawiać z funkcjonariuszem.
Brak oznaczeń dla samochodów elektrycznych sprawia też, że trudno w pełni korzystać ze zwolnienia z opłaty za parkowanie w miastach. Raz jeszcze trzeba polegać na tym, że kontrolerzy odróżnią auto na prąd od spalinowego i nie nałożą opłaty dodatkowej. Warszawski Zarząd Dróg Miejskich ma listę numerów rejestracyjnych "elektryków" zarejestrowanych w Polsce. Posiłkują się nią podczas sprawdzania opłat, lecz widziałem, że nie zawsze się to sprawdza. Jeśli na samochód elektryczny zostanie nałożona kara, kierowca powinien się od niej odwołać. Nie będzie się to wiązało z żadnymi kosztami, ale jest to zwyczajna strata czasu.
Okazuje się więc, że benefity z jazdy samochodem elektrycznym nie tylko są małe, ale i wiążą się z potencjalnymi komplikacjami. Z jednej strony rząd wyciąga rękę do tych, którzy zdecydowali się na zakup takich aut, z drugiej robi to w sposób nieudolny. Trudno jest mi wyobrazić sytuację, w której tak skonstruowane zachęty faktycznie przekonują kogoś do przesiadki na auto elektryczne. Szczególnie, że dla mnie – jak i dla większości moich znajomych – elektryki są zdecydowanie za drogie.
Podstawowy Volkswagen e-Golf to wydatek 164 tys. zł. Tak, samochód ma w standardzie sporo (automatyczna klimatyzacja, aluminiowe felgi, systemy bezpieczeństwa), ale ciągle jest to kompaktowy hatchback, który – według producenta – na jednym ładowaniu przejedzie 300 km. Tymczasem topowy Golf Highline z silnikiem 1,4 TSI o mocy 125 KM kosztuje o 70 tys. zł mniej. To astronomiczna różnica. Portal Money.pl wyliczył, że zwróci się po ponad 20 latach.
Jeśli chcemy, by w Polsce przybyło aut elektrycznych, trzeba poszukać sposobów, by stały się tańsze. Nie ma co się oszukiwać, nie jesteśmy majętnym narodem, więc dla większości Polaków argument "wydaj 70 tys. zł więcej, a legalnie pojedziesz buspasem" jest zwyczajnie nietrafiony. Na Zachodzie klienci, którzy zdecydują się na elektryka, mogą liczyć na dofinansowanie od swojego rządu. Dla przykładu we Francji można otrzymać nawet 10 tys. euro (blisko 43 tys. zł), jeśli obywatel przesiądzie się z ponad 10-letniego diesla na samochód na prąd.
Oczywiście takie pieniądze nie biorą się znikąd. Pochodzą z podatków, które wszyscy płacimy. Jednocześnie trzeba pamiętać, że na mniejszej liczbie zanieczyszczeń też wszyscy skorzystamy. Jest to zdecydowanie temat warty dyskusji, lecz jedno nie budzi wątpliwości. Obecnie wprowadzone benefity nie są na tyle atrakcyjne, by wynagrodzić zakup absurdalnie drogiego auta elektrycznego.