Zawodnicy Dakaru karani za przekroczenie prędkości. W tym szaleństwie jest metoda
Współzawodnictwo w rajdach od początku ich istnienia polega na jak najszybszym pokonaniu trasy. Tymczasem podczas trwającego Dakaru zawodnicy nie mogą przekraczać określonego limitu prędkości. Ci, którzy to robią, są karani. Absurd? Tak, ale nie taki bezpodstawny.
13.01.2024 | aktual.: 13.01.2024 12:45
Dakar to najbardziej rozpoznawalna impreza terenowa na świecie. Jest ona również nieco zaskakująca. Organizatorzy zawodów określili limity prędkości, których nie wolno przekraczać zawodnikom. I to nie na odcinkach dojazdowych, a na tych, gdzie ze sobą współzawodniczą. Jak informuje Polska Agencja Prasowa, każda z klas ma wyznaczone inne limity prędkości. Najszybciej mogą się poruszać samochody kategorii T1 – do 170 km/godz. Motocykle nie mogą przekroczyć 160 km/h, ciężarówki 140 km/h, pojazdy klasy challenger 135 km/h, a SSV – 125 km/h.
Pomiar prędkości jest bardzo prosty. Organizatorzy nie wystawili na trasie patroli z ręcznymi miernikami. Zamiast tego posługują się urządzeniami GPS, które są obowiązkowym elementem wyposażenia każdego z pojazdów zawodników. Co kilka sekund moduł wysyła impuls, za sprawą którego organizator może określić prędkość pojazdu. Po pierwszym przekroczeniu prędkości zawodnicy otrzymują ostrzeżenie. Po kolejnym – karę. Zwykle jest to minuta dodana do ostatecznego czasu przejazdu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pomysł na pierwszy rzut oka jest szalony i wielu zawodników mocno go krytykuje. Wśród nich jest Krzysztof Hołowczyc.
- To chory pomysł. Nie wiem, czemu to ma służyć. Motorsport polega na prędkości, nie można nam jej zabierać. Kiedyś naszym Mini jechaliśmy z wydmy 219 km/h, a później dostaliśmy za to niezłą reprymendę od szefa naszego zespołu. Zupełnie tego nie akceptuję, ale co zrobić, takie zasady obowiązują wszystkich, więc trzeba ich przestrzegać - powiedział cytowany przez PAP polski rajdowiec.
Mniej krytycznie do ograniczeń prędkości podchodzi startujący w klasie challenger Marek Goczał.
- Myślę, że chodzi tu o dwie rzeczy. O bezpieczeństwo, ale pewnie także o to, żeby samochody za duże pieniądze z klasy T1 nie przegrywały z takimi jak nasze, co stało się np. w Abu Zabi. Organizator będzie tego bardzo pilnował, bo inaczej ta klasa T1 z samochodami za grube miliony nie miałaby sensu - zaznaczył polski zawodnik.
- Ale wydaje mi się, że gdzieś trzeba wyznaczyć jakieś limity, bo inaczej byłoby to jakieś szaleństwo, przekraczanie kolejnych granic. Sztuką jest to dobrze zrobić. Do obecnych ograniczeń mam spore zastrzeżenia. Np. my mamy prędkość dozwoloną o 5 km/h mniejszą od ciężarówek. I to jest bardzo niebezpieczne, gdy te kolosy zaczynają wyprzedzać małe samochody. My im odjeżdżamy na wydmach, a one później dochodzą nas na prostej. Ile już szyb traciliśmy przez kamienie wylatujące spod ich kół... - dodał cytowany przez PAP zawodnik.