Oglądałem pracę komisji ws. nielegalnych wyścigów. Chciałbym odzyskać ten czas [opinia]
Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych wysłuchała Komendanta Głównego Policji ws. nielegalnych wyścigów ulicznych w Polsce. Jeśli tak będzie wyglądała jej praca, zmian na polskich drogach nie ma się co spodziewać.
10.05.2022 | aktual.: 14.03.2023 12:15
To, czym zajmuje się Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych, każdy może sprawdzić w internecie, na stronie Sejmu. Tym razem przedstawione zostały wyniki pracy funkcjonariuszy, jak i potencjalne prognozy na kolejny rok. Z punktu widzenia policji sytuacja ma się ku lepszemu – grupy Speed, złożone z elity funkcjonariuszy drogówki (choć nie tylko), eliminują zagrożenie, flota pojazdów – w tym motocykli – rośnie, a podniesione stawki mandatów również przyczyniają się do zdejmowania nogi z gazu.
Tu dochodzimy do mniej optymistycznie wyglądającego tematu. W przypadku nielegalnych "wyścigów samochodowych" policja ma związane ręce. Takiego wykroczenia/przestępstwa nie ma. Nie ma definicji wyścigu od świateł do świateł, nie ma trybu "time attack", a omawiane przez media "rajdy" z prawdziwymi rajdami nie mają nic wspólnego. Dlatego też wszystko trafia do worka statystyk podpisanego "przekroczenia prędkości".
To właśnie dlatego, gdy kilka dni temu pod Krakowem zebrało się ok. 400 pojazdów, policjanci ujawnili około 120 wykroczeń. Naruszenia dotyczyły m.in. palenia gumy, "strzelania z układu wydechowego", a także innych wykroczeń związanych z powodowaniem zagrożenia w ruchu drogowym.
Posłanka Magdalena Biejat (Lewica) przeszła jednak do ataku, zauważając, ze policja nie chce widzieć problemu. Według niej karani powinni być nie tylko uczestnicy, ale też osoby stojące na czujkach (!) czy przyjmujące zakłady (!!) podczas wyścigów. Mogą oni – mniej lub bardziej pośrednio – przyczynić się do katastrofy – a to już poważne oskarżenia. Najwyraźniej zatrzymaliśmy się w dzikich artykułach sprzed kilkunastu lat, gdzie pod Warszawą mityczna "Ruda" miała zbierać zakłady, a uczestnicy nielegalnych wyścigów ścigali się o pralki (ile w tym prawdy, nie wiadomo). Albo bardziej hollywoodzko – w czasach pierwszych "Szybkich i Wściekłych".
Być może osobistych przytyków i podjazdów byłoby więcej, ale formuła spotkania najwyraźniej się wyczerpała i jeszcze przed upływem godziny można było iść do domu. Istotniejsze było to, kto udał się (a kto nie) do Rzecznika Praw Obywatelskich i kto minął się z prawdą podczas wystąpienia niż dokładne sprawdzenie, jakie przepisy (i czy w ogóle) mogą zostać wykorzystane przeciw kierowcom. Liczyłem na spotkanie ekspertów, dostałem typowe polskie piekiełko.
Problem jednak jest i sygnalizują go chociażby mieszkańcy centrum Warszawy, ale zjawisko dotyczy też innych miast.
– W weekendy i wieczory nawet w Śródmieściu można zobaczyć samochody, które nie jadą, tylko zapiep, to jest prawda. 200 km/h? Nie wiem, nie mam laserowego miernika w oczach, ale to nie jest też 50 km/h – mówi jeden z nich. – W ostatnią niedzielę na Marszałkowskiej chociażby – RS6 jak ruszyło ze świateł przy Świętokrzyskiej, to doszło na dwójce do odcięcia i jeszcze moment pociągnęło na trójce, więc tutaj można się domyślać, ile tam było "na blacie" – podsumowuje.
Całkiem niedaleko od ulic Marszałkowskiej czy Świętokrzyskiej postawiono aż sześć fotoradarów, które w ciągu pierwszego miesiąca działania złapały ponad 12 tys. kierowców na przekroczeniu prędkości. Mój rozmówca stawia sprawę jednoznacznie. – Jeśli ktoś narzeka, że gdzieś stawiają fotoradar, o ile miejsce rzeczywiście jest uzasadnione i nie jest tylko wywalaniem pieniędzy w błoto, to z założenia on jest tym, który ten problem powoduje - stwierdził.
I nad tymi słowami warto się zatrzymać.