Facelifting w F1?
Długo zastanawiałem się o czym może być mój pierwszy blogofelieton dla Was. Sezon się skończył, kontrakty podpisane, kalendarz ustalony i o czym tu pisać...
Zaskoczeniem dla Was nie będzie jak napiszę o przyszłorocznych zmianach.
Wszyscy wiemy szykuje nam się rewolucja w wyglądzie przyszłorocznych urządzeń. Na mój gust FIA, wspólnie z wujkiem Bernim, posiedzieli, podumali i stwierdzili, że forowany na siłe przez McLarena i media Hamilton, walczący z Pepe Massą, nieco w tym sezonie wspieranym przez samo FIA to za mało. Fakt faktem ostatnie dwa sezony okazały się zdecydowanie ciekawsze niż w latach „schumacherowych”, ale takie tory jak Hungaroring czy piękny portowy tor w Walencji, pokazały jak dwie niedzielne godziny dla patriotycznego polskiego laika, oglądającego wyścig na Polsacie tylko dlatego, że Małysz się zestarzał i zamiast latać, jest skaczącym w dal na nartach banerem reklamowym, mogą być najnudniejszymi dwoma godzinami spędzonymi w rytm ryku przejeżdżających urządzeń na 4 kołach. Berni postanowił to zmienić.
Nastąpił niesamowity krok w tył jeśli chodzi o aerodynamikę, co prawda wracają pełne „slicki”, ale cały ten aerodynamiczny cyrk nie będzie już miał takiego znaczenia w wynikach koncowych i ja się baaaaaardzo z tego powodu ucieszyłem. Może i wyglądają dużo gorzej niż np. zeszłoroczne modele, ale jak pokazały niedawne dni testowe, utrzymać teraz tą piekielną i brutalną moc na torze będzie wymagało nie lada sztuki (Nick Heidfeld obracał się kilkakrotnie podczas JEDNEGO okrążenia na suchym torze), a co za tym idzie nawet dla laika taki wyścig na Węgrzech może okazać się dużo bardziej emocjonujący niż Curling (dla nieogarniętych w sporty dziwne, to takie zamiatanie lodu przed ślizgającymi się czajnikami). Sądzę, że jest to następstwo niezadowalającego efektu wyrzucenia z bolidów kontroli trakcji. Więcej możliwości popełniania błędów, więcej wyprzedzania, większa nieprzewidywalność niedzielnego wyniku końcowego i ja się wszystkimi kończynami za tą częścią rewolucji opowiadam. Należy tylko sobie zadać dwa pytania: kto i jak sobie z tymi zmianami da rade w kokpicie? I po cholerę nam ten KERS?!
Jeśli o KERS chodzi... Ja rozumiem rozwój, odkrywanie nowych możliwości techniki, ekologie i takie tam inne ciekawe sprawy, ale najpoważniejszy argument „za” vs. „przeciw”, a mianowicie dodatkowy zastrzyk mocy przy wyprzedzaniu jakoś rozbija się o moje uszy niczym pilot Kamikadze o opancerzony pokład lotniskowców floty amerykańskiej. Trach!!! Bum!!! spychacz i do morza! Skoro komuś zależy na dodatkowym „kopnięciu” przy wyprzedzaniu, to dlaczego nie zamontować podtlenku azotu (N2O), zwanego potocznie „nosem”? W zamian będziemy mieli jeżdżący agregat prądotwórczy z dodatkowymi 60 kilogramami na pokładzie. I tu zachodzi kolejne niebezpieczeństwo zmian. Wiemy wszyscy, że w F1 znaczenie ma każdy kilogram, już w minionym sezonie Robert Kubica zrzucał ok. 6kg, żeby lepiej zbalansować bolid, obawiam się, czy aby teraz nie zacznie się odchudzanie wszystkich kierowców, jak w już wspomnianych skokach narciarskich. Przykładów, jak istotna jest waga w sporcie samochodowym, nie trzeba szukać daleko, pamiętacie jak kiedyś przed rajdem ważono ówczesnego pilota Krzysztofa Hołowczyca – Łukasza Kurzeję? Może ktoś pójdzie po rozum do głowy i będzie kontrolował BMI każdego z kierowców.
Wiadomo jest, że Jensona Buttona ważyć nie będzie trzeba w przyszłym sezonie, chyba że ktoś z Was ma akurat nieco wolnych środków płatniczych na Kajmanach i sprawi sobie pod choinkę drobny prezent w postaci Teamu Hondy.
Zmiany zmiany zmiany... Jak będzie przekonamy się już za parę miesięcy.