Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)

Elektryki podbijają rynek aut używanych. "Ludzie kalkulują i biorą Leafa zamiast Astry"

Mateusz Żuchowski
14 sierpnia 2020

Czy to najlepsza droga do uzyskania miliona aut elektrycznych na polskich drogach, o której nikt nie mówi? Auta elektryczne w teorii są idealnym wyjściem dla rynku wtórnego. Wreszcie mają niższą cenę, a koszty eksploatacji są śladowe. Tyle teoria. O tym, jak wygląda praktyka, mówi mi Piotr Podstawka z komisu Eurosamochody.

Eurosamochody to największy punkt skupujący i sprzedający krajowe auta używane w Warszawie i okolicach. Z jego właścicielem, Piotrem Podstawką, spotkałem się przy okazji tworzenia innego artykułu o tym jak wygląda polski rynek wtórny w czasie pandemii koronawirusa. Moją uwagę podczas wizyty przykuła jednak jeszcze jedna rzecz – obecność na placu kilku aut elektrycznych: Renault Zoe i Nissanów Leafów.

– Jak najbardziej można już mówić o rynku wtórnym aut elektrycznych. To już więcej niż ciekawostka – zauważa sprzedawca. – Sprzedaliśmy łącznie kilkadziesiąt samochodów tego typu. My mamy tylko w miarę nowe auta z krajowych źródeł, ale pojawia się także wiele ogłoszeń aut ściąganych z zachodu Europy czy nawet z USA. Elektryki stanowią małą, ale już dostrzegalną część rynku wtórnego – relacjonuje.

"Wygrywa czysta matematyka"

Kto porywa się na taką nadal, wydaje się, odważną decyzję? Czy są to ludzie, którzy do komisu od razu przychodzą z jasno określonym zamiarem zakupu takiego auta, czy też może dopiero na miejscu dowiadują się o takiej możliwości i zmieniają swoje plany? – Zdecydowanie ta pierwsza opcja. Auta elektryczne kupują ludzie, którzy wiedzą, czego chcą. Może raz czy dwa do tej pory zdarzyło się, by przyszedł ktoś po auto spalinowe i wyjechał elektrykiem – wyznaje Piotr.

Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)
Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)

Ciekawa wydaje mi się kwestia, z jakich pobudek Polacy kupują takie auta. Czy chodzi o kwestie ekologiczne czy ekonomiczne? Piotr nie ma wątpliwości. – Z tego co widzę po naszych klientach wygrywa czysta matematyka. To są osoby, które z reguły mają już inne auto i z elektryka chcą korzystać do załatwiania spraw w centrum miasta, gdzie mogą korzystać z bus-pasów i darmowych parkingów. Często mają również możliwość ładowania auta za darmo, czy to z publicznie dostępnych punktów, czy to dzięki panelom fotowoltaicznym zamontowanym na dachu domu. Wyliczają sobie, że auto elektryczne im się po prostu opłaca i nawet nie biorą pod uwagę zwykłego kompaktu pokroju Octavii czy Astry – zauważa.

Piotr podaje konkretne przykłady. – Mieliśmy na przykład zadowolonego klienta, który kupił Nissana Leaf. Mówił nam, że teraz po Warszawie może jeździć tym autem dzięki miejskim ładowarkom praktycznie bez żadnych kosztów. Ale nie tylko. Przy dobrze zaplanowanej trasie udało mu się za darmo dojechać i wrócić ze Szwajcarii. Gdy tego dokonał, przyszedł do nas z kolegą i namówił go, by też kupił sobie takie auto – relacjonuje sprzedawca.

Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)
Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)

Udział liczby aut elektrycznych w ofercie komisu Piotra do wszystkich na placu jest mniej więcej taki sam, jak w popularnych internetowych serwisach ogłoszeniowych i wynosi około 1 procent. Tutaj wszystkie elektryki są nowe lub prawie nowe. Szczególnie popularne na polskim rynku Nissany Leaf nawet w bardzo dobrym stanie są dostępne za około 40 – 50 tys. złotych. Renault Zoe w stanie "jak nowe" to wydatek rzędu 80 - 83 tys. złotych.

To już znacznie taniej niż w przypadku elektrycznych aut z salonu nawet po rządowych dopłatach. Ale w internecie można znaleźć jeszcze lepsze okazje. Na aukcjach najtańsze są mniejsze elektryki z większymi przebiegami (rzędu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów) sprowadzone z Niemiec lub z Francji. Pięcioletnie elektryczne Smarty, Peugeoty iOn czy dostawcze Renault Kangoo ZE po poczcie można dostać nawet za około 20 tys. złotych.

Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)
Renault Zoe (2018) (fot. Mateusz Żuchowski)

Z jednej strony teraz takie auta wydają się idealnymi kandydatami na tanią eksploatację w mieście i okolicach. Płaci się trochę więcej niż za podobnej wielkości model spalinowy, ale można korzystać z wielu przywilejów, nie płacić za benzynę i nie martwić się serwisowaniem. Napęd elektryczny jest w końcu niewspółmiernie prostszy w budowie od spalinowego. Silnik ma zdecydowanie mniej części ruchomych, a w większości przypadków nie ma potrzeby obecności sprzęgła i skrzyni biegów (nie mówiąc o takich "atrakcjach" jak dwumasowe koło zamachowe).

Potencjalnie więc z biegiem lat auta elektryczne będą tylko korzystniejszym wyborem, ale w miejscu jednego problemu pojawia się inny, potencjalnie nawet kosztowniejszy: sprawność akumulatorów. W oddzielnej publikacji na Autokulcie pisaliśmy już o tym, że w starszych autach elektrycznych przez zużycie akumulatorów zasięg może spaść do wartości rzędu kilkudziesięciu kilometrów, a wymiana ogniw na nowe wiąże się z wydatkiem, za który można kupić sobie nowe auto.

Wszystko wskazuje jednak na to, że przyszłość aut elektrycznych na rynku wtórnym nie jest przekreślona. Po pierwsze, gdzie pojawia się problem, tam pojawia się rozwiązanie. Także na polskim rynku działają już firmy regenerujące akumulatory w hybrydach i autach elektrycznych, przez co operacja przywrócenia wydajności napędu staje się znacznie tańsza. Po drugie, akumulatory w nowszych autach stały się już bardziej wytrzymałe.

– Mieliśmy klientów, którzy przed zakupem używanego elektryka wykonywali pomiary zużycia akumulatorów. Przy trzyletnim, intensywnie używanym Nissanie Leaf sprawność akumulatora utrzymywała się na poziomie 97 proc., więc zużycie było naprawdę minimalne – twierdzi Piotr.

Skoro polski rynek nadal stoi używanymi autami, to może właśnie kilkuletnie elektryki są szansą na przyspieszenie zielonej rewolucji na polskich drogach. W końcu, obiektywnie patrząc, wybieranie aut z rynku wtórnego już samo w sobie jest bardziej ekologicznym rozwiązaniem niż produkcja nowego samochodu…