Samochody elektryczne. Chwilowa moda czy nieunikniona przyszłość?
Mogłoby się wydawać, że samochód na prąd jest czystą ekstrawagancją. „Czystą”, bo rezygnując z pojazdu wyposażonego w silnik spalinowy, chronimy środowisko. „Ekstrawagancją”, bo panuje powszechne przekonanie, że samochody tej klasy są horrendalnie drogie. Jak jest w istocie?
02.01.2017 | aktual.: 01.10.2022 20:46
Zacznijmy od rysu historycznego, który rozszerzy naszą perspektywę. Samochód elektryczny wcale nie jest zjawiskiem nowym. To nie tak, że moda, potrzeba ograniczenia spalin i pojawienie się nowych możliwości technologicznych zadecydowały o poszukiwaniu takich rozwiązań napędowych. Wręcz przeciwnie – pierwsze pojazdy elektryczne powstały przed erą silnika spalinowego. W latach 1832–1839 szkocki przedsiębiorca Robert Anderson zbudował pierwszy powóz elektryczny. Pewnie to nie był demon komfortu i prędkości, ale musieliśmy ten fakt odnotować.
Od tego czasu w zasadzie do końca XIX wieku trwał ciągły postęp w tej dziedzinie – w 1871 roku powstał pierwszy elektryczny silnik napędzany prądem stałym, a w 1899 roku Camille Jenatzy, belgijski kierowca wyścigowy, przekroczył magiczną barierę 100 km/h w samochodzie napędzanym taką jednostką. Wiek XX to już dominacja silników spalinowych, których przewaga opierała się na prostszych, mniej kosztownych rozwiązaniach technologicznych, szybszym uzupełnianiu energii i większych zasięgach. Można powiedzieć, że i dzisiaj większość tych argumentów działa na niekorzyść samochodów elektrycznych, jednak pojawiły się też nowe aspekty brane pod uwagę podczas eksploatacji aut. I to one mogą uczynić ekologiczne samochody przyszłością motoryzacji.
Dlaczego samochody elektryczne wracają?
Na tak postawione pytanie można sobie odpowiedzieć, sprawdzając raporty o stanie powietrza w polskich miastach. Niestety, spaliny samochodowe nie uczynią naszych osiedli kurortami uzdrowiskowymi, dlatego w niedalekiej przyszłości auta elektryczne staną się dobrem państwowym (miejmy nadzieję, że również przez państwo dofinansowywanym). Inny walor aut elektrycznych to cicha, niemal bezgłośna praca silnika, choć niektórzy postrzegają to jako wadę, bo taki samochód jest niczym widmo, może zaskoczyć na przykład przechodnia. Skoro jesteśmy przy silniku, musimy też wspomnieć o jego wyjątkowej efektywności. Energia w nim wytwarzana może zostać w niemal 100% przetworzona na ruch, a precyzyjne sterowanie obrotami upłynnia jazdę i eliminuje potrzebę posiadania tradycyjnej skrzyni biegów. Dzięki tym uproszczeniom „elektryczniaki” stają się też mniej awaryjne. Niższy jest koszt eksploatacji takiego auta – bez porównania mniejszy niż w samochodach jeżdżących na paliwie obciążonym akcyzą, z wahającymi się cenami, zależnymi od polityki i sytuacji ekonomicznej na rynku międzynarodowym. Elektryczna rewolucja oczywiście nie byłaby możliwa, gdyby koncerny nie dostrzegły w takich samochodach pojazdów przyszłości. Jaka ta przyszłość będzie? Na pewno z ograniczoną ilością paliw kopalnych. Ich zasoby się kurczą, a ludzkość odkrywa nowe sposoby pozyskiwania energii z naturalnych źródeł. Dlatego wyzwaniem na najbliższe dekady będzie – oprócz zdobywania energii – eksploatowanie jej na nowe sposoby.
Dlaczego ta rewolucja przebiega tak powoli?
Cóż, silnik elektryczny mimo swoich niewątpliwych walorów wciąż ma spore ograniczenia, wciąż przed nim długi dystans do wyjeżdżenia. Najważniejsze zadanie stojące przed konstruktorami to skumulowanie energii w bateriach, które pozwalałyby na przemierzanie długich dystansów. Jest to przedsięwzięcie technologiczne, które generuje olbrzymie koszty, więc trudno się dziwić, że pionierzy branży i najbardziej modni producenci, jak Tesla, bardzo cenią swoje wynalazki i reglamentują do nich dostęp (u Elona Muska trzeba wpłacić zaliczkę, by ustawić się w kolejce po auto za kilkaset tysięcy złotych).
Dlatego bardziej uzasadnione byłoby pytanie, czy ta rewolucja faktycznie się już zaczęła. Infrastruktura pozwalająca w odpowiednim punkcie „zatankować” elektryczne auto jest w Polsce mizerna, a zasięgi tych aut nie przekraczają raczej 200 kilometrów. Pozostaje więc korzystanie z takiego samochodu w dużym mieście. Punktów ładowania zresztą nie będzie przybywać, dopóki na polskich drogach nie zwiększy się liczba takich aut – w tej chwili mamy ich kilkaset, co również ma swoje uzasadnienie. Wystarczy wejść na serwis Motomi.pl i spojrzeć na ceny egzemplarzy z silnikiem elektrycznym. Wciąż są to kwoty o 30–40% wyższe niż odpowiedników spalinowych.
Na razie moda na „elektryczniaki” wyprzedziła podaż. Możemy jednak śmiało założyć, że zapotrzebowanie na tego typu auta nie jest chwilową anomalią, a stałą tendencją. Ciężko zignorować skok technologiczny, który ta branża zrobiła w ciągu ostatniej dekady. Trudno nie wyciągnąć z tego skoku daleko idących wniosków. Samochodów elektrycznych będzie przybywać, ich baterie będą coraz lżejsze i bardziej wydajne, a gdy koncerny zaczną mocniej ze sobą konkurować, ceny spadną.
Nie możemy się doczekać.