Le Mans ze Stevem McQueenem - zachwyt nad fatalnym kinem [kino samochodowe]

Le Mans ze Stevem McQueenem - zachwyt nad fatalnym kinem [kino samochodowe]

Le Mans ze Stevem McQueenem - zachwyt nad fatalnym kinem [kino samochodowe]
Mariusz Zmysłowski
11.05.2015 21:41, aktualizacja: 02.10.2022 10:09

W 1966 roku na ekrany kin wszedł film Grand Prix, opowiadający o fikcyjnym sezonie Formuły 1. Pięć lat później wyścig 24 h Le Mans doczekał się swojej superprodukcji. Film ze Stevem McQueenem stał się legendą.

Le Mans ze Stevem McQueenem - recenzja

Le Mans jest obrazem skierowanym do konkretnego widza - miłośnika sportów motorowych. Gdyby pokazała go jedna z dużych stacji telewizyjnych w sobotni wieczór, przeciętny Janusz przełączyłby na gwiazdy tańczące na rurze w ciągu 5 minut. Bo Le Mans jest filmem fatalnym. Fatalnym z punktu widzenia kogoś, kto nie interesuje się motoryzacją. A być może i w tej grupie nie każdego wciągnie.

Dlaczego? Fabuły jest tutaj właściwie niewiele więcej, niż w przeciętnym wyścigu Formuły 1, która jak wiadomo ma swoje kuluary, w których mają miejsce różnej maści rozgrywki i przepychanki. Dialogów jest niewiele więcej. Prawdopodobnie mniej niż 10 minut, a cały film trwa 2 godziny bez 12 minut. Dlatego jeśli F1 przestałeś oglądać po odejściu Roberta Kubicy, Le Mans też możesz sobie odpuścić.

W zrozumieniu tego, że dla niektórych ten film może być kompletną porażką, może pomóc wyobraźnia. Zastanówmy się - czy dla nas, osób z benzyną we krwi byłby to równie niesamowity obraz, gdyby traktował o wyścigu rowerowym? Dwie godziny wyprzedzania i ujęć kolarzy sunących po asfalcie, napraw osprzętu i minimum dialogów oraz wydarzeń spoza trasy to przepis na szybkie wyłączenie telewizora.

Le Mans nie opowiada jednak o Tour de France, tylko o 24 Heures du Mans, jednym z najważniejszych wydarzeń w każdym roku sportów motorowych. Jeśli Formuła 1 jest królową, to ten dobowy gigant jest królem. Samo nagranie filmu o wyścigu nie jest jednak przepisem na sukces. Trzeba jeszcze umieć odpowiednio zrealizować ten pomysł.

Współcześnie pewnie mielibyśmy na ekranie całą wywrotkę CGI, a prawdziwe wozy posłużyłyby tylko do nagrania nielicznych scen. Twórcy Le Mans postanowili, że pójdą na całość. W 24 Heures du Mans w 1970 roku wystawili swój samochód obładowany kamerami, który miał nagrywać inne maszyny w trakcie prawdziwego wyścigu. Do tego podczas tamtego torowego starcia gigantów nakręcono liczne ujęcia statyczne oraz dynamiczne zza band i z padoku.

Samochodem filmowym było Porsche 908/2, którym McQueen startował wcześniej w 12 Hours of Sebring. Auto zostało wystawione przez Solar Productions, a za jego kierownicą zasiedli Herbert Linge i Jonathan Williams. Samochód jest widoczny w filmie dwa razy. Pierwszy raz widzimy go na pierwszym planie w padoku pod czarną płachtą około 17:50:

Obraz

Drugi raz Porsche 908 pojawia się na linii start-meta, tym razem w ruchu, w okolicy 1:48:40. Na tym ujęciu doskonale widoczna jest kamera zamontowana z przodu auta:

Obraz

Samochód filmowy zajął 9. miejsce w klasyfikacji generalnej, ale nie został sklasyfikowany, ponieważ przejechał za małą odległość. Wynikało to z faktu, że konieczne były zmiany taśmy filmowej, przez co znacznie zwiększyła się liczba postojów. Porsche wystawione przez Solar Productions przejechało 282 okrążenia, podczas gdy zwycięskie w tamtym wyścigu Porsche 917K pokonało 343 rundy.

Kolejna część sukcesu tego filmu to prawdziwe samochody. Wynika to właściwie z samego nagrywania wielu ujęćw trakcie prawdziwego wyścigu, jednak również w scenach kręconych już oddzielnie wystąpiły oryginalne pojazdy.

[u]Uwaga! Dwa poniższe akapity zawierają spoilery fabuły! Jeśli jeszcze nie oglądałeś filmu, przejdź do dalszego akapitu.[/u]

Ponieważ film traktuje przede wszystkim o pojedynku Porsche 917 z Ferrari 512, konieczne było nakręcenie zdjęć z maszynami obydwu producentów. Filmowcy zwrócili się do samego Enzo Ferrariego o użyczenie 512. Ten jednak odmówił, gdy zapoznał się ze scenariuszem i dowiedział się, że to Porsche wygrywa wyścig. Ferrari powiedział, że może użyczyć auta, jeśli fabuła zostanie zmieniona i zwycięży 512. To wymaganie oczywiście nie zostało spełnione - nie było do tego żadnych podstaw: w 1970 to Porsche triumfowało w Le Mans. Właściwie to włoska marka ostatnie zwycięstwo we francuskim gigancie odniosła w 1965 roku w 250LM. I to nie tylko ostatnie przed kręceniem filmu. Ostatnie w ogóle (w klasyfikacji generalnej). Ostatecznie ekipa filmowa otrzymała 512 od prywatnego właściciela - Jacquesa Swatersa.

Prawdziwej wyścigówki użyto także w scenie wypadku Porsche 917. Wykorzystano jednak tańszą maszynę. Była to Lola T70 przybrana nadwoziem 917.

[u]Koniec spoilera[/u]

Ostatnim ogniwem sukcesu jest obsada filmu. Obraz kończy się nie napisami z nagłówkiem Cast, lecz Cars Driven by. Tutaj pojawiają się takie nazwiska jak Jacky Ickx, Richard Attwood czy Derek Bell. Dopiero po dużej przerwie w napisach przedstawiona zostaje pozostała cześć ekipy filmowej. Wszyscy zdawali sobie sprawę kto jest najważniejszy w 24 Heures du Mans. Kierowcy byli herosami. To dla nich w okolice toru przyjeżdżały tysiące kibiców, by oglądać ten niesamowity 24-godzinny spektakl. To im film Le Mans zawdzięcza tak niesamowite sceny z samochodami jadącymi na granicy.

Na koniec do tego wszystkiego dodajmy jeszcze Steve'a McQueena i mamy przepis na wysokooktanową mieszankę wybuchową. Według mnie film Le Mans jest samochodową erotyką najwyższego sortu. To akt pierwszej klasy wykonany z udziałem jednych z najwspanialszych maszyn, stworzonych przez człowieka.

Erotyka momentami zaczyna zakrawać na pornografię, gdy na całym ekranie sunie z ogromną prędkością piękne 917K w barwach Gulfa, a z głośników wylewa się ryk jego płaskiej dwunastki. Dla mnie ta produkcja mogłaby właściwie ograniczyć się do samych scen jazdy wypełnionych świetnie zarejestrowanymi dźwiękami. Na koniec McQueen wykonałby słynny gest dwoma palcami i i tak byłby to jeden z najlepszych filmów samochodowych w historii.

Obraz

Le Mans opowiada o pojedynku Michaela Delaneya (Steve McQueen) w Porsche z Erichiem Stahlerem (Siegfried Rauch) w Ferrari. Do tego w tle przewija się wątek innego kierowcy 917 Johanna Rittera (Fred Haltiner) oraz demony przeszłości prześladujące głównego bohatera. Fabuła stanowi tu jednak tło, niezbędne minimum potrzebne do stworzenia filmu, przed którym na pierwszym planie rozgrywa się niesamowita walka między Porsche a Ferrari. I dla samego tego starcia, trzymającego w napięciu do ostatniej chwili warto obejrzeć Le Mans.

Dodatkowym atutem filmu w reżyserii Lee H. Katzina jest świetne pokazanie całej otoczki wyścigu. Obraz ten nosi znamiona dokumentu, bo świetnie przedstawia jak w ciągu dnia przed wyścigiem zmieniało się w 1970 roku miasto i otoczenie toru. Koczujący kibice, tłumy zjeżdżające pod namioty, niezliczone samochody parkujące wokół sceny 24-godzinnego spektaklu - to wszystko buduje niesamowitą atmosferę, dzięki której możemy się poczuć jak naoczni świadkowie wszystkiego, co dzieje się w filmie.

Le Mans to perełka motoryzacyjnego kina. Niewiele powstało filmów tak spektakularnych i jednocześnie tak nastawionych na motoryzację, pokazujących jej najlepszą stronę z takim rozmachem.

Le Mans (1971) - obsada:

W roli głównej: Steve McQueen

Reżyseria: Lee H. Katzin

Scenariusz: Harry Kleiner

Zdjęcia: Robert B. Hauser, René Guissart Jr.

Muzyka: Michel Legrand

Tym tekstem rozpoczynamy cykl "kino samochodowe", w którym będziemy opowiadać i dyskutować o filmach związanych z motoryzacją.

Źródło artykułu:WP Autokult
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (10)